Ten moment, kiedy otwiera się paczkę z książkami zawsze jest świętem. Więc są “Złodzieje koni”. Od wczoraj. Za chwilę, 24 kwietnia, czyli praktycznie zaraz po Świętach trafią do księgarń, a potem do Czytelników. Już nic ode mnie nie zależy. Książka wędruje sobie w świat, dla każdego będzie czymś innym, mam nadzieję, że sobie długo pobędzie. Ukazało się już kilka recenzji. Obok w linkach zamieszczam te, które były w internecie.
A tu już ogrom pracy, pisania, spotkań, życie się toczy, coraz więcej wyzwań (uaktualniłem kalendarz na stronie). Ponieważ siedzę w zawodowych lekturach i w pisaniu, trudno mi jest się oderwać i zaglądać tutaj regularnie. Zwłaszcza, że należę do autorów terminowych. Deadline is deadline.
Jasne, czuję się trochę przemęczony, dzieje się dużo, może za dużo, ale prawda jest taka, że jakbym nie chciał, to żyłbym wolniej. A poza tym to poczucie, że praca jest pasją naprawdę jest motywujące. Mnie się po prostu chce, nawet jak się nie chce. To, że nie wiadomo, jaki temat czeka na mnie za rogiem. Bywa, że dokumentuję kilka tematów równocześnie, ale nie umiem sobie odmówić, kiedy wpadam w coś nieoczekiwanie albo po prostu z ciekawości. Tak w ubiegłym roku przydarzyła mi się współpraca i książka z panią prof. Joanną Penson, która dzisiaj pogratulowała mi nowej książki jako “starsza jej siostra”, jak mi uroczo napisała w mailu.
Miałem tutaj już wcześniej zacytować fantastyczny wywiad z Mikołajem Łozińskim, autorem, którego bardzo cenię. Ukazał się w Tygodniku Powszechnym a przeprowadziła go Katarzyna Kubisiowska. Mikołaj mówi tam:
“Pod koniec liceum w Warszawie bardzo tęskniłem za narzeczoną, która była we Francji. Tata mnie rano obudził, już wtedy mieszkałem z nim, i zapytał, czy nie chciałbym do niej polecieć. Kupił mi bilet na weekend do Paryża. Poszliśmy wtedy z Julią na wystawę Henri Cartiera-Bressona, mojego ukochanego fotografa. Staję przy stoisku z albumami i słyszę, jak sprzedawca kogoś pyta: A Martine nie ma? – Wiedziałem, że Martine Franck, fotografka, była drugą żoną Bressona. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że koło mnie stoi sam Bresson w eleganckich spodniach w kant, niebieskiej marynarce, apaszce, z laseczką i – nie uwierzysz – w najnowszym wtedy modelu nike’ów air. Miał 90 lat. Wstydziłem się zagadać i jednocześnie wiedziałem, że to jedyna okazja. Wiedziałem też, że pozwala się fotografować tylko żonie, a wobec dziennikarzy jest arogancki. Zebrałem się na odwagę, podszedłem, powiedziałem, że jestem z Polski i że jest moim ulubionym fotografem. On machnął tylko ręką i uderzając laską w ziemię powiedział: A wiesz, że ja trochę mówię po polsku? Ch…, pier…, k… mać! – Ciekawe, od kogo się nauczył. Okazało się, że w czasie II wojny siedział w obozie, gdzie zaprzyjaźnił się z Polakiem, który w kółko to powtarzał. Zapytałem, czy może mi dać autograf. Ale znalazłem tylko zmiętą kartkę, nie miałem długopisu. Wtedy zobaczył, że mam na szyi aparat. I zapytał, czy nie wolałbym zrobić mu zdjęcia. Tym bardziej że jest dobre tło z czerwonych cegieł. Ustawił się pod nim, a ja zrobiłem mu dwa portrety. Potem uścisnął mi rękę i zacząć odchodzić. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. W jednej z sal wystawowych znalazł mnie szef stoiska z albumami i powiedział: Zapamiętaj sobie ten dzień do końca życia, bo kiedy ktoś wyjmuje aparat, to Bresson zwykle wyjmuje nóż”.
Czytając tę rozmowę, a zwłaszcza ten fragment, miałem poczucie, że my, dziennikarze właściwie stale jesteśmy takimi licealistami i bywa, że stajemy przed tymi, którzy nam imponują i musimy znaleźć ten jeden sposób na nawiązanie rozmowy, i jeśli okaże się właściwy, mamy szansę na zrobienie zdjęcie ten jeden, wyjątkowy raz. To już jest nagroda.
Oczywiście, szczęście to drobiazg w porównaniu z wysiłkiem, jaką się w tę pracę wkłada. Ale gdybyśmy z tego licealisty wyrośli, sprawa pewnie byłaby przegrana.
Nigdy nie przestałem zbierać autografów. I bardzo tę swoją kolekcję lubię.
W nowym “Zwierciadle” moja rozmowa z Dominiką Kluźniak, rozmowa o sztuce znikania. To był mój drugi wywiad z Dominiką. I też całkiem ciekawe doświadczenie zawodowe.