100. urodziny Józefa Hena

Mój ukochany pisarz Józef Hen 8 listopada 2023 świętuje 100. urodziny. Z tej okazji odbyło się kilka jubileuszowych spotkań, z których miałem zaszczyt i przyjemność prowadzić te w księgarni Korekty
w Warszawie, na Festiwalu Warszawa Singera a 30 października w Polskim PEN Clubie wygłosiłem laudację, której treść zamieszczam poniżej. Spotkanie otworzył Marek Radziwon, a poprowadził je Janusz Majcherek. Tymczasem kilka dni po 100. urodzinach Hena, poprowadzę z nim spotkanie
w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN (13 listopada 2023).

LAUDACJA Z OKAZJI 100. URODZIN JÓZEFA HENA

W świecie, w którym wszystko osiąga stan wrzenia, gdzie tyle jest punktów zapalnych i gdzie naprawdę płonie – w świecie, w którym pewne jest tylko niepewne, w którym zapanowała moda na brak humanizmu, a niewiedza
i niezrozumienie nie są wstydliwe, bo co mi zrobisz, więc przeciwnie stają się szansą na pewną karierę;
w świecie, w którym autorytetami stają się ignoranci, obecność i postawa Józefa Hena, urodzonego
w 1923 roku w Warszawie przy ul. Nowolipie 53 w żydowskiej rodzinie Cukierów, ocalałego i Zagłady [stracił ojca, brata i siostrę] i z antysemickiej nagonki 1968 roku [kiedy zakwestionowano jego cały dorobek], ocalałego z prawie ośmiu dekad XX wieku i ponad dwóch dekad wieku XXI, przywraca wiarę
w prawdziwą moc słowa jako ustanawianie porządku i prawa, porządkowanie, nazywanie, tworzenie wspólnoty, wreszcie także jej rozwój. Niestrudzenie opisuje swoje stulecie, pamiętając jednak, że sięga ono
o wiele głębiej. Władysław II Jagiełło urodził się ok. roku 1352 lub 1362, Michał de Montaigne w roku 1533, Stanisław August w 1732, Tadeusz Boy-Żeleński w 1874. Mówił: Wychowywałem się na Boyu od czternastego roku życia. Podziwiałem jego styl. Byłem w Rosji, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci
z artykułu w jakiejś „Prawdzie”. Rozpłakałem się. Umarł mi ktoś najbliższy. Jak ojciec. Miałem osiemnaście lat.

Stawiał ich przed nami – Jagiełłę, Montaigne’a, Stanisława Augusta,
Boya-Żeleńskiego, pokazując w całym ich skomplikowaniu, obnażając ich osiągnięcia i przegrane, ich zalety i wady, jako lekcję, przestrogę, lustro, a czasami krzywe zwierciadło. Sięgał do ich czynów,
i po ich myśl. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale uczynił z nich ambasadorów naszej epoki.
Szukał w nich swoich mędrców. Mówił kiedyś, że jesteśmy turystami w czasie.

Będąc pisarzem na wskroś współczesnym, zanurzonym w naszym świecie, nie bojąc się bezsennych nocy i zaglądając w najpiękniejsze lata, namawia, by szukać odpowiedzi w przeszłości, tej zwycięskiej, tej przegranej, rozrywanej, sklejanej, utraconej, poranionej, osieroconej, opluwanej, osobnej. Znajduje
w niej zawsze jakieś światło, oświeconą myśl, humanizm. Tym samym idzie wbrew modom
i oczekiwaniom, także za to płacąc. Przez lata właściwie nie istniał, a na pewno nie tak, jak na to zasługiwał. Może niewielu chciało się spojrzeć na jego twórczość tak w całości, zbadać tę przestrzeń, przyjrzeć się tej Planecie z bliska. Planecie Hen. A przecież pisze odkąd pamięta, od dziecięcych wprawek w „Małym Przeglądzie” Janusza Korczaka – w tym czasie nauczycielka skarżyła jego mamie,
że on 10-latek jest altruistą, co mamę zresztą przeraziło.

Dalej była próba opisania doświadczeń wojennych, przecież z bliskiego dystansu, „Kijów, Taszkient, Berlin” ukazuje się już w roku 1947. Sam wyznał: – Nie mogę powiedzieć, że ktoś mnie ukształtował. Ukształtowała mnie wojna, ale ukształtowała mnie takiego, jakim byłem w swoich podstawach.
Do doświadczeń wojennych sięgał niejednokrotnie, wydobywając z nich siłę i optymizm jak w napisanej bez patosu autobiograficznej powieści „Nikt nie woła”, gdzie wszystko takie ludzkie a przy tym witalne, gotowe pokonywać wszelkie przeszkody.

I już zupełnie bez patosu mogę przyznać, że przecież fajny jest ten Bożek, że przecież lubi się go jak brata.

Józef Hen mówił: I oto fatalny los pisarza: bo ta książka, jeśli nie jest najlepsza w moim dorobku,
to jest w jakiś sposób najważniejsza. To dla jej napisania uparłem się przeżyć wojnę. I oto ta właśnie książka, w której mówię wreszcie to, co się we mnie nagromadziło, nie mogła się ukazać. Pisałem dalej, pisałem różne inne rzeczy, ale co właściwie o mojej twórczości mógł wiedzieć jakiś krytyk, nie znając akurat tej pozycji? Wreszcie się ukazuje – ale w jakim momencie! Kiedy już „wolno”
. – Bo na 32 lata trafiła na półkę.

Pół wieku po napisaniu „Nikt nie woła” napisze „Pingpongistę”, podejmując temat zamordowania żydowskich mieszkańców powieściowego miasteczka Cheremiec przez sąsiadów, sugerując, że rozliczenie jest możliwe. W 2011 roku mówił: Sprawie Jedwabnego warto się przypatrzyć. Myślę, że mieszkańcy zrobiliby mądrzej, oczyściliby swoją postawę, gdyby wyrazili ubolewanie za to, co stało się w tym miasteczku siedemdziesiąt lat temu. Ten problem – spojrzenia z dystansu na to, co się stało, sprawę oczyszczenia nieczystego sumienia porusza moja niewielka powieść „Pingpongista”. Znów staje ku przyszłości, po jasnej stronie, choć to alternatywna wersja. Prześledziłem recenzje „Pingpongisty”, trochę przytykano Henowi za tę wizję, jakby pisarz nie miał prawa mówić, jak być powinno. Słusznie kiedyś pytał dość retorycznie: Nie wiem, skąd się bierze przekonanie, że pisarz jest głupszy niż krytyk?

Do tematu wojny wraca także w swoich opowiadaniach, a wiele z nich ma wirtuozerską formę, jak to napisane w 1958 roku „Kłopot z psem”, o znalezionym w pobliżu wyzwolonego obozu Auschwitz „esesmańskim psie”, „diabelskim nasieniu” po „gestapowskiej szkole”. Jeden z polskich żołnierzy chce go ustrzelić, robiąc wcześniej konkurs na imię, bo może by się nazywał „Arbeit macht frei”. Drugi chce go nazwać „Partyzant”. I chcą go ustrzelić i przeciągają to. I chcą go ustrzelić i nie mogą. Wilczur staje na tylnych łapach, jakby nie rozumiał kim jest. W końcu nie chcą tracić na niego naboi. Ani jeden ani drugi nie przyzna się, że chodzi o psa – co winien? I że tak po ludzku spojrzał?

4 czerwca 1989 roku według słów Joanny Szczepkowskiej skończył się w Polsce komunizm, a Józef Hen zaczyna pisać „Nowolipie”. Opowie o końcu swojego dzieciństwa, bo kiedy wybucha II wojna światowa ma lat 16. Wskrzesza przedwojenną Warszawę, swoją ulicę, swój dom, swoją rodzinę, swoje marzenia, wznieca dawne błyski, bicia serca, zaszklone oczy. Opowie swój Tajemniczy Ogród. I trzask bramy. I choć od początku wiemy, jak i kiedy skończy się ten świat, tyle tu czułości i wzruszeń.  

Deprawator Hen zawsze staje po stronie słodyczy łez, pogody i ukojenia. Deprawator, czyli powiernik serc. Bo nie ma mądrości bez dobroci – to jego zdanie.

Kilka dni temu kolega reżyser zapytał mnie, co z twórczości Józefa Hena dałoby się zaadaptować do teatru. Z odpowiedzią miałem tyle kłopot co i łatwość, bo prawdę mówiąc Hen pisze tak, że praktycznie większość jego tekstów można zainscenizować – kameralnie lub epicko, i zresztą po nie sięgano. Odpowiedziałem, że z przyjemnością zobaczyłbym w teatrze adaptacje „Yokohamy”, „Pingpongisty”, „Brulionów profesora T”, „Odejścia Afrodyty”,
a na narodowej scenie na przykład „Ja, Michał z Montaigne”. Swoją drogą właśnie dzisiaj Teatr Polskiego Radia nagrywał adaptację „Milczących między nami”.
Że Hen pisze wprost na ekran, fakt to powszechny. Na długiej liście tytułów adaptacje jego tekstów, oryginalne scenariusze i adaptacje tekstów cudzych, to około 30 tytułów.

I w tym sensie jest prawdziwie amerykańskim pisarzem. Wierzy w siłę narracji. Opowiada nam Polskę
i polskie sprawy tak jak Philip Roth opowiadał Amerykę. Jest jakiś kłopot z polską powieścią, że boi się mówić do Czytelnika, zaglądając mu w oczy, tak po prostu, snuć potoczyście paradoksalnie prostą opowieść, mówić do niego. Być może dlatego Hen wciąż jest tak niedocenionym pisarzem, niedocenionym przez krytyków i środowiska. Miałem zaszczyt i przyjemność prowadzić wiele jego spotkań autorskich, widzę, jak jest kochany przez Czytelników. Ta miłość wynika z czułości dialogu,
jaki z nimi prowadzi, pewnie też ze zrozumienia ich i z poczucia humoru, którego się nie boi ani w życiu
ani w prozie. Zapytany w 1981 roku jak chciałby wyglądać, odpowiedział: Jak Janusz Głowacki. Uwielbiam to zdanie i chętnie je na spotkaniach przytaczam.

Wśród moich ulubionych scen jest ta z „Nowolipia” na pływalni Makabi, ostatniego lata przed wojną, kiedy wszystko jest tak pełne życia, słońca, energii, właściwie się zaczyna,  niemożliwe, żeby świat się zawalił albo choćby zadrżał. Słońce, piasek, woda – lody „Pingwin” na patyku – oranżada – ogórki kiszone – hałas rozmów, uderzenia podbijanej piłki, plusk wioseł kajakarzy(…) urzekający dziewczęcy śpiew i to pełne wdzięku rytmiczne kołysanie się. Chłopcy popisują się skokami. Walczą o uwagę dziewcząt. I on też skacze, wykonuje skok swojego życia. Wciąż skacze. I one też tam są, i kołyszą się,
i śpiewają na tym tarasie, którego już nie ma, ale który wciąż jest
.

Inna scena, która mnie porusza do głębi, jest z surrealnego opowiadania, które napisał po śmierci ukochanej żony, Reny, sportretowanej też w „Nikt nie woła”. To sen o długiej, smukłej łodzi. I o duszy, której nie złowiono. I o pustce, jaka zostaje, kiedy ktoś umiera. I o miłości, bo się nie wie, czym jest.
I o tym, że tę łódź ze snu powinno się zbudować, by wpłynęła na życie. Potrzebna jest ciężka robota, potrzebny pot. Im więcej potu, tym lepsza łódź.

To opowiadanie uważam za arcydzielne.

Ta łódź to symbol codziennej krzątaniny. Lektur, rozmów, spotkań, zapisywania, prowadzenia dziennika. To też postawa obywatelska. Uczciwość. Troska. Upominanie się. Kiedy 15 października sam zbierałem się dopiero, aby zagłosować, zobaczyłem zdjęcie pana Józefa wrzucającego swój głos do wyborczej urny. Wzruszyło mnie, bo za tym gestem widziałem też doświadczenie jego całej biografii.

Jeden syn, jedna córka, 45 pięć powieści, zbiorów opowiadań i dzienników. Tysiące zapisanych stron. Setki spotkań z Czytelnikami. Podróże. Radości i zmęczenia. Apetyt na życie.

Więc ta łódź ze snu dalej płynie, po to jest.

Pisał w „Nowolipiu”: Słoneczna plama. Obok był ojciec. Trzymał mnie za rękę rozmawiając z jakimś towarzystwem. A matka? Tak, mama też tam była. Ja zaś przypatrywałem się dużej jasnej plamie, która kołysała się na chropowatej ścianie domu. Musiałem się okropnie nudzić, skoro ta plama od słońca tak mnie zaciekawiła. A może ona naprawdę była niezwykła? Ta jasna plama na szarym murze, to jest najdawniejszy obraz jaki pamiętam. To od tej chwili mam świadomość, że jestem.

Więc ta łódź dalej płynie, i rzeka płynie. I taka radość, że Pan, Panie Józefie, z nami i dla nas jest. DziękujemyMoże być zdjęciem przedstawiającym 2 osoby

Fot. Renata i Vitek Ben Dor