W dniu śmierci i pogrzebu Irit Amiel

 

To bardzo smutny dzień, umarła Irit Amiel, jedna z najpiękniejszych postaci, jakie znałem. Poetka. Przypominam naszą rozmowę z Jej ważnymi słowami.

 

JESTEM TĄ, KTÓRA TAM BYŁA

 

Z Irit Amiel rozmawia Remigiusz Grzela

Tel Awiw, 2012

 

Irit Amiel z hebrajskim wydaniem “Egzaminu z Zagłady”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jak było z pisaniem „Egzaminu z Zagłady”?
Ta książka była w głowie, była we mnie. Pisałam ją właściwie bez zastanowienia. Słuchaj, żyję w cieniu Zagłady. Myślę, że wielu ludzi żyje tak samo. Ma podwójne życie. Wszystko mi przypomina tamto. Jest tłok w autobusie, ktoś mnie popchnie, a ja myślę, ciekawe, co on by zrobił w wagonie.
Kiedy się poznaliśmy, powiedziałaś, że mieszkasz w języku swojego dzieciństwa. Teraz piszesz o emigrowaniu z języka. Coś się zmieniło?
Miałam czternaście lat, kiedy wyjechałam z Polski. No, to chyba wyemigrowałam. Muszę już dzisiaj patrzeć z innej perspektywy.
Ale przyjeżdżasz do Polski szukać szeleszczących słów.
Bo bardzo polski lubię. Uważam, że to ładny język, chociaż wszyscy mówią, że jest okropny. W Izraelu są nawet żarty ze słowem „prześcieradło”, bo przecież to jest niemożliwe do wymówienia dla tych, którzy języka nie znają. Łapią się za głowę, jak słyszą „prześcieradło”.  Lubię polski, bo urodziłam się w tym języku. Łączy mnie z moim dzieciństwem, z rodzicami. Poza tym lubię sposób, w jaki można tworzyć słowa. Dodajesz „nie” i już jesteś „nienasycony”.
Jesteś nienasycona?
Odpowiem inaczej: Wstaję rano i jestem ucieszona, że dostaję bezpłatnie słońce, morze, uśmiech. Bardzo dużo człowiek dostaje nie płacąc.  Kwiaty kwitną. Nagle z nieba woda się leje. To nie jest coś nadzwyczajnego? Życie jest przecież ładne. Przecież mogłam zginąć i by nic nie było. Mogłam zginąć jak półtora miliona dzieci. Mój ojciec nie wiedział, dokąd mnie pcha…

(A dnia trzeciego podniósłszy oczy ujrzał miejsce z daleka na ulicy Przemysłowej na granicy getta. A gdy oboje szli pospołu, rzekła Irenka ojcu swemu: A gdzież ofiara całopalenia? A Leon rzekł: Widać ciebie upatrzył sobie Bóg na ofiarę córko moja, więc my poczołgajmy się jeszcze trochę żebyś ze ściany wyskoczyła w życie. – fragment wiersza „Próba”)

To zdjęcie zrobiłem Irit Amiel w Tel Awiwie w grudniu 2011 roku.

I nagle taka scena. Moje osiemdziesiąte urodziny. Siedzimy nad morzem, w Izraelu. Noa, moja wnuczka trzyma syna, mojego prawnuka. Wszyscy mają białe koszulki, na których jest napisane: „We love you, Bobe”, bo mówią na mnie Bobe. I nagle taki przebłysk: zobacz, to wszystko on zrobił, mój ojciec. On, który mnie tam wepchnął. Dla mnie to jest biblijna przypowieść. Twoim zdaniem nie jest?
Ojciec tłumaczył ci, co się będzie działo dalej?
Dzisiaj tak trudno to wytłumaczyć. To nie były jakieś postanowienia, plany, omówienia przy kawie. To wszystko działo się w panice, w histerii. Co będzie dalej, gdzie pójść?… Tego w ogóle nie można opowiedzieć.
Jak zapamiętałaś to rozstanie z ojcem?
Co za pytanie?! Pamiętam jak dziś. Jak można nie pamiętać rozstania?
Co sobie powiedzieliście?
Nie powiedzieliśmy sobie nawet „Shalom”, wszystko odbywało się w takim tempie. Myśmy już przedtem zrobili coś innego… Ale po co ja mam o tym mówić? Mówmy o wierszach.
Trzeba o tym mówić, żeby zrozumieć.
Nawet nie wiem, skąd zacząć. Ale dobrze. Więc jest duże getto, a my dostajemy od Niemców mieszkanie na tzw. Meksyku. Mówiło się na przykład: „On sobie przyprowadził dziewczynę, co mieszka na Meksyku”. To były te najgorsze ulice. W tych mieszkaniach często nie było kanalizacji. Ale to naprawdę nie jest to, o czym bym chciała. To takie świadectwo, które się daje w Yad Vashem. Ani nie chcę, ani nie mogę. Mogę napisać, ale nie mogę mówić.
Piszesz o tym w każdym wierszu. Sama mówisz, że zawsze coś ci przypomina przeszłość.
To mam opowiadać dokładnie? Nie mogę o tej akcji mówić, bo dostanę ataku serca. Po co mi to? Do diabła te wiersze.  Dobrze, moje pierwsze wiersze były bardziej relacją niż metaforą. Widocznie musiały takie być. Choć w „Osmalonych” byłam w każdym opowiadaniu, to się chowałam. Jest mi łatwiej pisać niż mówić. Mam osiemdziesiąt lat. Zaraz mnie nie będzie. Muszę szybko pisać, o czym myślę.
Zastanawiałem się, czytając twoje wiersze, jak bardzo żyjesz w Częstochowie?
W ogóle tam nie żyję. Częstochowa to dzieciństwo. Mieszkałam tam do jedenastego roku życia. Ale Częstochowa nigdy nie była łaskawa dla Żydów. Dla mnie była łaskawa, bo tam była moja rodzina, byli moi rodzice, przyjaciele. Dużo pamiętam z tamtego czasu. Nawet nazwiska. Pamiętam na przykład, że Praszkiewicz miał skład apteczny. Dzisiaj nie ma składów aptecznych. Pamiętam, gdzie mieszkaliśmy. Pamiętam wszystkie piosenki, które mi śpiewała Wikcia, taka moja niania. Pamiętam piosenki, do których tańczyli moi rodzice, smutne piosenki o miłości. Miłość w przedwojennych piosenkach zawsze była smutna, tęskna i taka, co wszystko wybaczy.
Co śpiewała ci niania?
Chwalcie łąki umajone, góry doliny zielone, chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki. Przecież to bardzo ładne.
Religijne.
Pewnie. Była chrześcijanką, to uczyła mnie katolickich piosenek. A mama śpiewała mi  kołysanki, które potem śpiewałam swoim dzieciom.  Był sobie król, był sobie paź i była też królewna… Znasz na pewno. Ze swoimi dziećmi nie rozmawiałam po polsku, ale śpiewałam im po polsku, więc wiedziały, że skądś przyjechałam. Że nie jestem stąd, jak mój mąż.
Dlaczego nie rozmawiałaś z dziećmi po polsku?
A jak mogłam rozmawiać? To nie była żadna duma. Przecież w autobusach wisiały plakaty: „Hebrajczyku mów po hebrajsku”. Kiedy z kimś mówiło się w innym języku, ludzie zwracali uwagę. To był terror. Pytano: „Jakim językiem wy mówicie? Kto mówi po niemiecku? Kto mówi po polsku?”. Wstydem było mówić po polsku czy w jidysz. To się zmieniło. Teraz można już rozmawiać w każdym języku. Tak jest z Rosjanami. Ze sobą rozmawiają po rosyjsku, ale jeżeli chcą coś oficjalnie załatwić, to muszą mówić po hebrajsku, bo to język urzędowy.
Jak wyglądał twój dom w Częstochowie?
Mój pokój był różowy, były w nim różowe mebelki. Był salon, jadalnia z okrągłym stołem. Pamiętam duży żyrandol. Nasze mieszkanie było wynajęte. To była Aleja Wolności 11. A przed samą wojną myśmy zmienili to mieszkanie. Pamiętam, że elegancko się dzwoniło na Wikcię i przychodziła, żeby podać do stołu. Była właściwie moją przyjaciółką. Cały czas byłyśmy razem. Tylko na spacery chodziłam z mamą, która była elegancką damą. Bardzo mi było dobrze. Wszyscy mnie rozpieszczali. Byłam taką „odświętną” żydowską dziewczynką, której babcia co piątek zapalała świece szabatowe, przykrywając głowę chustką i płacząc nad swoim wdowim losem.
Wikcia zabierała cię do kościoła?
Pewnie. Zabierała mnie na Jasną Górę. To mi pomogło, bo przecież później, przez trzy lata byłam na aryjskich papierach, chodziłam do kościoła. A te piosenki naprawdę były ładne. No na przykład: Kiedy ranne wstają zorze Tobie ziemia Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon Boże wielki. To jest przecież piękna pieśń. A może tak je lubię, bo tak bardzo kocham ten język. Dziwne, bo ludzie nie są aż tak zakochani w języku. Jedynie język łączy mnie z tamtym życiem. W domu mówiło się po polsku, nie po żydowsku. Nawet babcia mówiła do mnie po polsku, chociaż znała żydowski. Rozumiałam jidysz, ale kiedy znalazłam się po aryjskiej stronie, przekonałam się, że nie mogę nic rozumieć. Bo kto rozumiał po żydowsku, był Żydem. Musiałam uważać. Z Alei Wolności przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania, na Piłsudskiego 35, ale w tym mieszkaniu byliśmy bardzo krótko. Miałam już prawie osiem lat. Gestapo wzięło nasze mieszkanie, to był nowy dom. Przenieśliśmy się do siostry tatusia, byliśmy tam z babcią, były dzieci, inni z rodziny. Mieszkaliśmy tam we dwadzieścia osób. Bardzo trudno mi o tym mówić.

(Moja pachnąca paryskim wieczorem matka
Pozostawiła na świecie szarą smugę dymu,
Plik pożółkłych listów żydowskiej
dziewczyny, u progu szczęścia i nieszczęścia,
i moje stare żylaste dłonie muskające
o szarej godzinie głowy jej sześciu
izraelskich prawnuków
– wiersz „Soir de Paris” z tomu „Nie zdążyłam”)

Wisława Szymborska do Irit Amiel (tekst kartki pod wywiadem)

 

 

 

 

 

 

 

A o ucieczce z Polski mi opowiesz?
O tym mogę mówić, bo to było fajne. Kiedy wojna się skończyła, wszyscy wrócili do Częstochowy. Wróciła też moja rodzina – ukochana siostra mojego ojca, która nie miała dzieci i brat mojej mamy. Chcieli mnie zaadoptować. Miałam czternaście lat, ale myślę, że od tego czasu nie zmądrzałam.
Masz w sobie dziecko?
Jestem bardzo dziecinna. Obrażam się jak dziewczynka. Wiesz, w Częstochowie chodziłam długi czas na stację kolejową i czekałam na moich rodziców. Ale nie wrócili. Bo zabrali ich do Treblinki i zadusili tam. Kiedyś nie mogłam powiedzieć takiego zdania. Więc w tej Częstochowie zaraz poszłam do gimnazjum, a nigdy nie byłam w szkole. Zaczęłam się uczyć. Nudziłam się jak mops. Myślałam: więc to chciałam robić? Chodzić do szkoły? W dodatku
nie byłam towarzyska. Przez całe lata na aryjskich papierach byłam sama. I byłam jedynaczką. Byłyśmy w szkole trzy niechrześcijanki. Była Natasza, prawosławna, była Dorcia Flamen. Kiedyś w szkole szły za mną dziewczynki i powiedziały: „Dlaczego te Żydówy mają takie grube nogi?”. Wróciłam do domu i popatrzyłam na nogi. Nie byłam może Betty Grable, o której mówili, że to dziewczyna z nogami za milion dolarów, ale moje nogi nie były grube. Mówiły o moich nogach, ale ja słyszałam: „Tyle was jeszcze zostało, jeszcze tu jesteście?”. Potem poszłam na jakieś spotkanie dla młodzieży z Antkiem, czyli Icchakiem Cukiermanem, łącznikiem ŻOB-u i AK. Pytał: „Co wy jeszcze tu robicie, nie zrozumieliście, że to nie jest to?”. Dla ludzi dorosłych wojna była przerwą w normalnym życiu, bardzo trudną, ale po tej przerwie wracało się do życia. Dla dziecka, które miało osiem lat, kiedy zaczęła się wojna i czternaście, kiedy się skończyła, które straciło rodziców, powrót do życia był omal niemożliwy. Myśli tylko o uciecze.
Była w tobie od razu myśl o wyjeździe do Palestyny?
W szkole była religia. Zostałam na pierwszej lekcji, chociaż ksiądz mówił, że kto nie jest chrześcijaninem, może wyjść. Po tym, co robili Niemcy nie byłam jeszcze taka pewna, czy można wyjść. Ksiądz zapytał, jak przeżyłam. Odpowiedziałam, że na aryjskich papierach. Wtedy zapytał, czy znam modlitwy. Znałam na pamięć pół katechizmu, przecież ze strachu się nauczyłam. Zostałam wezwana do dyrektorki. Bałam się do niej pójść, bo nie wiedziałam, o co chodzi. Zapytała: „Czy nie uważasz, że powinnaś zostać katoliczką? Będzie ci lżej. Wyglądasz jak Polka, masz jasne warkocze, ksiądz mówi, że znasz modlitwy”. Nie wiem, skąd wzięłam taką hucpę, a dyrektorka była w mieście ważną, mityczną postacią i powiedziałam: „Nie, proszę pani, mój ojciec i moja matka zginęli tylko za to, że byli Żydami i to mnie zobowiązuje”. Odpowiedziała:  „To idź już, idź do domu”. I ja naprawdę zaczęłam myśleć o Palestynie.

 

Irit Amiel podpisuje mi swoją książkę “Wdychać głęboko”, Tel Awiw, 16 grudnia 2011

 

 

 

 

 

 

 

Gdzie wtedy mieszkałaś?
Raz u jednej rodziny, raz u drugiej. Wojna skończyła się w maju 45 roku, a już na jesieni uciekłam z Częstochowy.
Nie byłaś związana z rodziną?
Byłam, ale chciałam żyć po swojemu, jak w wierszu Asnyka: trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe. Miałam wujka, który był w Palestynie, więc coś o Palestynie wiedziałam. Wiesz, jeszcze w małym getcie powstała lista osób, które mają rodzinę w Palestynie, i mówiono, że można wyjechać, się wykupić. Wiedziałam, że nie wolno jechać. Wszystkich, którzy się zdecydowali, Niemcy wybili. Kiedy mnie namawiali, odpowiedziałam: „Nie jadę do żadnej Palestyny, bo gniewam się na kuzynkę”.
Skąd to wiedziałaś? Miałaś czternaście lat?
Miałam rozum.
Ale miałaś czternaście lat.
Mój mąż, kiedy był zdrowy, zawsze mówił: „Najważniejsze, żeby człowiek wiedział, czego nie chce”. Jeśli wiesz, czego nie chcesz, to już wiesz, czego chcesz. Pomyśl o tym. Więc najpierw w tym małym getcie, i później po wojnie wiedziałam, czego nie chcę. Chciałam żyć. Palestyna podobała mi się jako kraj dla Żydów, dla tych Żydów, których nikt nie chce. Nikt mi nie powiedział, że podróż będzie trwała blisko trzy lata. Zresztą nikt tego nie wiedział. Z Częstochowy uciekałam trzy razy, aż w końcu się udało. Były różne organizacje, również polityczne, które pomagały emigrować. Przecież po wojnie zostały takie sieroty jak ja. Byłam już „za stara”, żeby pójść do sierocińca. Zaczęłam oglądać się za chłopcami. Słuchaj, trzeba wiedzieć, że po wojnie było siedem milionów uchodźców z całego świata, którzy kręcili się po Europie. Ludzie z obozów chcieli wracać do domu. Był chaos. W Palestynie był mandat brytyjski. My chcieliśmy wyemigrować do Palestyny. Ruch syjonistyczny zorganizował  akcję, która nazywała się Bricha – Ucieczka. W starych poniemieckich koszarach organizowano obozy dla przesiedleńców, przerzucano nas przez zieloną granicę. Dołączyłam do organizacji syjonistycznej. Mieszkaliśmy w obozach, które się przenosiły.
To było czekanie?
To było życie. Na razie był pierwszy pocałunek, pierwszy chłopiec. Przecież to przerzucanie z obozu do obozu trwało dwa i pół roku. Każdego dnia był jakiś plan pracy. W Niemczech, gdzie byliśmy blisko rok, chodziliśmy oglądać filmy. Od czasów Shirley Temple w dzieciństwie, nie widziałam żadnych filmów. Były książki. Zaczęliśmy czytać po niemiecku. Potem ciężarówkami przedostaliśmy się przez Brenner Pass, czyli Przełęcz Brennera. Dalej piechotą przez Alpy, dwadzieścia pięć kilometrów nocą. To było coś, przygoda!
Skąd płynęliście do Palestyny?
Z Włoch. Byliśmy w obozie w Brugliasco koło Turynu. Brytyjski wywiad był przeciwko takim akcjom, bo dał już jakąś pulę certyfikatów na emigrację do Palestyny. Takich okrętów było dużo. Wiedzieliśmy, że będziemy emigrować nielegalnie. Byliśmy we Włoszech siedem miesięcy. W Brugliasco nie było dobrze, bo była zima, a z dzieciństwa znałam te wszystkie piosenki o gorącej Italii. Tymczasem nie mogłam się umyć, bo woda w rurach była zamarznięta. Stamtąd pojechaliśmy do Avigliana, skąd ciężarówkami pojechaliśmy dalej do Genui. Nasz okręt nie mógł normalnie wpłynąć do portu. Musiał najpierw schować się w jakiejś zatoczce. Płynęliśmy do niego nocą, małymi łódeczkami ratowniczymi. Z okrętu rzucono drabinkę i jeden po drugim mieliśmy po niech wchodzić. Było ciemno, było morze, i jasne dla wszystkich, że jeśli ktoś sobie na tej drabince nie poradzi i spadnie, to „shalom a Israel”, to znaczy, że nikt go nie będzie ratował, bo musi być cicho. Na moim okręcie było tysiąc dwieście osób. Wchodziłam z plecakiem. Był strach, bo nie umiałam pływać. Myślałam: po co ocalałam z tej wojny? I nagle ktoś podał rękę mówiąc po żydowsku. Na tym okręcie byliśmy dwa tygodnie. Bardzo to było trudne, bo była burza, ludzie strasznie wymiotowali. Były ograniczone jedzenie i woda. Brytyjczycy złapali nas na wodach terytorialnych. Walczyliśmy z nimi.  Na końcu wrzucili gaz łzawiący i zabrali nas do portu w Hajfie. W porcie przenieśli nas na okręt angielski i skierowali na Cypr. Na Cyprze był obóz. I straszny upał. Ludzie byli bardzo zrozpaczeni. Ja mniej, bo nie byłam w obozie koncentracyjnym, ale ci, którzy przeżyli obozy, znów znaleźli się za drutem kolczastym. Tak się złożyło, że tam akurat miałam wielką miłość i było nawet fajnie. Pamiętam, że właśnie zaręczyła się królowa Elżbieta i zamiast czarnego chleba dali nam biały, ale w mniejszych ilościach. Był głód. W siedem dziewcząt z naszego kibucu postanowiłyśmy, że chcemy być same. Dostałyśmy namiot w obozie letnim. Były bardzo ciężkie warunki, ale wszystko to nie miało znaczenia, bo byłyśmy młode. Brytyjczycy co miesiąc uwalniali jakąś liczbę certyfikatów. ONZ zgodziło się mniej więcej w tym czasie na stworzenie państwa Izrael,  zaczęto uwalniać dzieci, a zgodnie z metryką jeszcze byłam dzieckiem. Mój chłopak po kryjomu dołączył do mnie, i przyjechaliśmy razem. Przypłynęliśmy do Hajfy, skąd autobusami przewieziono nas do Attlit. Tam się trochę zostawało w obozie uchodźców, ale my zapisaliśmy się do kibucu, bo miałam na tym punkcie hysia. Uważałam, że nie należy dotykać pieniędzy. Do dzisiaj jestem przekonana, że pieniądze to nieszczęście. W kibucu dostajesz to, co konieczne a dajesz to, co możesz. Jest coś ładniejszego? Nie dotykasz grosza.

“Dark Flashes”, najnowsza książka Irit Amiel, ukazuje się właśnie w Londynie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Co było najtrudniejsze na początku?
Myśleliśmy, że będzie tak, jak mówili posłańcy, czyli że Izrael na nas czeka. Jeszcze w Hajfie, zanim wysłali nas na Cypr, nagle usłyszeliśmy „Hatikwa”, nasz hymn. Hatikwa to znaczy nadzieja. A mój okręt do Izraela też się nazywał Nadzieja. Zaczęliśmy płakać, byliśmy pewni, że jakaś grupa z Hajfy przyszła powitać emigrantów. Tymczasem śpiewali nasi  towarzysze na drugim pokładzie. Łudziliśmy się, że ludzie wiedząc, że przypłynęliśmy, przestaną pracować, wyjdą nam naprzeciw. Potem były różne spotkania z ludźmi i powracające pytanie: a jak to zostałaś przy życiu? Była podejrzliwość. Ich święci byli zaduszeni. Więc co my w ogóle tu robiliśmy? To skomplikowane.
W Izraelu mówiłaś po polsku?
Nie mówiłam. W Izraelu nikt nie mówił po polsku. Przyjechaliśmy tu i chcieliśmy, żeby nasze dzieci urodziły się w hebrajskim. Mieliśmy takie postanowienie. Wiesz, co to jest postanowienie? Chciałam być „saberka”. Chciałam mówić po hebrajsku tak jak wszyscy. Bez akcentu. Musiałam się nauczyć mówić „Halina” z twardym, gardłowym „h”. Musiałam to poćwiczyć.
Z przyjaciółmi nie mówiłaś po polsku?
Miałam grupę koleżanek, nazywałam je „Panny z Częstochowy”. Mówiły o mnie: „O, jak ona przychodzi, to zawsze się mówi po polsku”. Niedawno koleżanka zapytała mnie: „Jak to możliwe, że tak dobrze znasz polski? Przecież nie zdążyłaś chodzić do szkoły”. Odpowiedziałam: „Pewnie, znam polski, bo zawsze szkoły w Polsce widziałam od zewnątrz”. Wróciłam do mówienia po polsku dopiero jakieś dwadzieścia lat temu. Wcześniej jedynie czytałam. Miałam rodzinę w Częstochowie, przysyłała mi książki. Postanowiłam, że nie będę pisała po polsku, dopóki nie nauczę się świetnie hebrajskiego. Pierwsze wiersze napisałam po hebrajsku. Co ciekawe pisanie po hebrajsku otworzyło mnie na polszczyznę. Wróciła, bo była w mózgu. Ale język się zmieniał przez lata. Są słowa, których w ogóle nie umiem używać, np. „skoro”. „Skoro pani już przyjechała, to może pani…”. Nie pamiętam, żeby u mnie w domu używało się „skoro”. Mówię przedwojenną polszczyzną.
Nie mówisz.
Bo jednak się uczę, na przykład czytam gazety. Pamiętam, że kiedy trzydzieści lat temu przyjechała do Izraela moja ciotka, to powiedziała: „ubiegłego roku”. Pomyślałam: ach, jaki to ładny zwrot. Bo nie znałam tego. Mówiłam raczej „zeszłego roku”. Mówiło się przecież: „To mnie interesuje tak, jak zeszłoroczny śnieg”. Ale czytam gazety i widzę, że w ogóle nie znam slangu, czasem po prostu czegoś nie rozumiem. Teraz już wiem, że się mówi „wiocha” albo „obciach”. To mi się nawet podoba. Nie znoszę zdrabniania. Tych wszystkich słoneczek, majteczek, usteczek.  Jest w tym jakaś obłuda.
To kiedy zaczęłaś pisać po polsku?
Pisałam jeszcze w czasie podróży do Izraela. To się zniszczyło na Cyprze. I nagle, w Izraelu zrozumiałam, że jestem kaleką bez języka. Miałam pisać po polsku? – Dla kogo? Dlaczego? Po hebrajsku nie umiałam. Wtedy zrezygnowałam z myśli o pisaniu. Przecież Polska była dwa i pół roku odległości od Izraela. A potem była żelazna kurtyna. Zostałam rolnikiem w kibucu.
I wciąż żadnych prób pisania?
Przepisywałam jakieś wiersze albo fragmenty z książek. Ale były ciężkie warunki, pracowało się jak koń, i były hormony, byli mężczyźni. Potem poszłam na „hitiaszwut”, co znaczy „osadzić”, gdzie się budowało kibuc koło Riszon, blisko koło morza. Stąd moja miłość do morza. Myślałam o pisaniu od czasu do czasu, ale nie miałam odwagi albo nie widziałam sensu. Więc najpierw zaczęłam tłumaczyć. Poszłam na kurs translatorski i uczyli nas na przykład tłumaczyć z angielskiego instrukcję używania pieca. Nie myślałam, żeby na tych instrukcjach zarabiać. A zarabiałam, bo tłumaczyłam całkiem sporo. Wciąż jeszcze nie pisałam.
Więc co się stało?
Któregoś dnia przyszła do mnie Noa, moja wnuczka, która teraz podarowała mi dwoje prawnuków i powiedziała cała roześmiana: „Safta, czyli babciu, mam napisać pracę o Holokauście, a ty tam byłaś. Pomożesz mi?”. No to jej pomogłam. Potem z wszystkimi już pisałam te prace. Pomyślałam o sobie: „Jestem tą, o której Noa powiedziała: ty tam byłaś”. To wtedy napisałam po hebrajsku „Egzamin z Zagłady”.
Co opowiedziałaś wnuczce?
Właściwie nie opowiadałam. Był test – były pytania i na te pytania się odpowiadało. Ale tu chodziło o mnie. Że to mnie coś się stało. Więc napisałam te wiersze, wydałam, zaprosiłam  wszystkich moich „sabrowskich” znajomych na wieczór autorski. Przyszli, to było fantastyczne. I wiesz co? Oni, te „sabry”, nagle płakali. Powiedzieli: „Boże, w ogóle sobie nie wyobrażałam, że ty tak w tym żyjesz, że tak pamiętasz. Zawsze się śmiałaś, opowiadałaś żarty”. Nawet ze swoimi dziećmi czasem żartobliwie mówiłam o Holokauście, bo jak nie chciały jeść, to mówiłam: „U nas, w Shoah, to by się to połykało”. Mówiłam to z uśmiechem.
Jak było z tobą? Żyłaś tym tematem, czy on wrócił?
Odpowiem inaczej: żyłam w tym. To był mój balon. To nie był temat „na wynos”, dla ludzi. Spotykałam się przecież z przyjaciółmi, syjonistami, z którymi przyjechałam do Izraela, i nawet między sobą myśmy o tym nie mówili. Musiałam znaleźć formę na opowiedzenie swojego życia. Tak powstawały kolejne tomiki wierszy i opowiadań. Mam dosyć duże ego. Wiem, że mówię mądrze. Widzę, jak ludzie reagują na moje książki, że płaczą. To może się identyfikują ze mną? Może te opowieści mają siłę? Dla mnie to są opowieści o cudzie.  Mam dwoje dzieci, sześcioro wnuków i półtora prawnuka, bo jeden jest jeszcze w brzuszku, to jest cud. Mają imiona z Biblii i mówią po hebrajsku, grają w piłkę nożną i mówią do siebie po hebrajsku, w języku, którym została napisana Biblia. Czy to nie jest cud? Chciałam, żeby mój syn miał imię po moim ojcu, ale u Żydów sefardyjskich dziecko nazywane jest po żyjącym dziadku, nie jak u aszkenazyjskich po martwym. Musiałam dyskutować z moim teściem, bo chciał, żeby mój syn nazywał się Mosze, a to już w ogóle nie było modne imię. Mój ojciec miał na imię Leon. Wykombinowałam, że Li-on to znaczy „moja siła”. Lion Amiel brzmi nieźle. Tłumaczyłam teściowi, że przecież mój ojciec nawet grobu nie ma. Zgodził się, żeby nazwać go Lion Mosze Amiel. Potem przyszły koleżanki i mówią do mnie: „Ty będziesz go wołała Lion?”. Po hebrajsku „on” to znaczy moc. I tak wykombinowałam, że będzie miał na imię Oni. Oni Amiel. Matka mojego męża umarła dość młodo. Nazywała się Jehudit. Kiedy urodziłam córkę powinna mieć na imię Jehudit. Ale pomyślałam: „To będę miała córkę Jehudit? Jehudit to znaczy Żydówka. Ja nie chciałam Jehudit. Co to za imię Żydówka?”. Wyszła wtedy modna duńska książka „Ditta” Martina Andersena Nexø. Była nawet zekranizowana. Dita, to jakby zdrobnienie od Jehudit. W ten sposób tradycja przetrwała. Córka ma bardzo oryginalne imię. Lubi je.
Czym jest dla ciebie poezja?
Poezja to poszukiwanie siebie, swoich myśli, przeżyć.
Rodzaj terapii?
Nie. Na terapię poszłam niedawno, kiedy zachorował mój mąż. Zdradził mnie z tą paskudną chorobą, Alzheimerem. Wpadłam w głęboką depresję. W ciągu miesiąca straciłam siedem kilogramów. Dostałam prochy. Dita powiedziała: „Jeżeli znajdziesz kogoś mądrzejszego ode mnie i od ciebie, to ci pozwolę iść na terapię”. I pierwszy raz w życiu poszłam do psycholożki, która wcześniej pracowała w organizacji Amha (Twój naród), pomagającej ocalonym z Holokaustu. Natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Chodzę do niej piąty rok i nareszcie zaczęłam trochę siebie rozumieć. Wcześniej nie miałam czasu na myślenie o swoich doświadczeniach, wcześniej trzeba było żyć. Więc książki to nie jest terapia. Ale rozmowa z sobą. Całe lata mówię do siebie, mówię na ulicy: powinnaś zadzwonić do niego. W ten sposób piszę teraz swoją autobiograficzną książkę, mówię do siebie. Ale nie piszę dla siebie, mogłam umrzeć bez tej biografii. Nie mam też zamiaru tłumaczyć jej na hebrajski. Będzie istniała tylko po polsku.
Dlaczego?
Jest coś w Zagładzie, co nie przechodzi dobrze na inne języki. To działo się na terenie Polski. Kiedy mówisz: „akcja”, to ludzie wiedzą, o czym mówisz. A jak zaczynasz pisać po angielsku, nie ma już żadnej akcji, tylko jest „action” i nikt nie rozumie. Moje książki są tłumaczone na inne języki, ale nie mają takiego echa jak w Polsce. Język to ogromna siła.
Więc jednak nie tylko twoje dzieciństwo?
To jest moje życie. Wiesz, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Mój mąż był stąd. Nie mogłam z nim mówić po polsku, jak on mógł zrozumieć Shoah. On jest Żydem marokańskim, w piątym pokoleniu. To jak ja mogę mu Shoah opowiedzieć. Mogę powiedzieć: „Strasznie się bałam”. A i tak nie oddam strachu.
Nie pamiętam z twoich książek, żebyś pisała o strachu.
Strach był obezwładniający. Przez całe trzy lata na aryjskich papierach był tylko strach. W getcie też był strach, ale inny, bo jeszcze byli rodzice.
Co jest najważniejsze w życiu?
Miłość. Miłość każdego rodzaju. Najważniejsze, żeby nie być ciągle zajętym sobą, żeby nie mieć głupich kompleksów. Kiedy byłam młoda martwiłam się, że mam za duży biust. A potem się okazało, że to bardzo dobrze. Trzeba umieć siebie zaakceptować, dopiero wtedy można dostrzec innych.
Czym jest dla ciebie Izrael?
Kiedy pytam Heńka Grynberga, powiedz mi, czym dla ciebie jest Izrael, odpowiada: „To jest mój honor”. A przecież mieszka w Waszyngtonie i pisuje po polsku, jeździ do Polski. A jego honor jest tu. To nie jest dziwne? Ja czuję w Izraelu… odrodzenie.
Twoje wiersze są o drodze do odrodzenia?
O drodze do odrodzenia narodu. Jest nas teraz w Izraelu siedem milionów, a ciągle brakuje tych sześciu, które zabrał Holocaust. Obserwuję obsesję na punkcie dzieci. W Europie tego nie ma. Tu normą jest czwórka dzieci. Dwóch partnerów homoseksualnych robi sobie dziecko. Wszyscy chcą mieć dzieci. Myślę, że brak tych sześciu milionów jest w kolektywnej świadomości. I jest coś jeszcze. Młodzi ludzie, wnuki ocalonych tatuują sobie obozowy numer dziadków na przedramieniu. A ci, których dziadkowie nie są ocalonymi mówią: jaka szkoda, że nie mam kogoś, kto był w Zagładzie.

Irit Amiel urodziła się w Częstochowie w 1931 roku. Od 1947 roku w Izraelu. Jest tłumaczką, pisze wiersze i prozę. Jej tom opowiadań „Osmaleni” (1999) był nominowany do Nagrody Literackiej NIKE 2000. Wydała tomy wierszy: „Egzamin z Zagłady”, „Nie zdążyłam”, „Wdychać głęboko”. Przełożyła z polskiego na hebrajski „Wśród przyjaciół i wrogów” M. M. Mariańskich, „To jest morderstwo” M. Frenkla, „Treny” L. Rozenzweig, „Utwory własne” A. Koplowicza. W izraelskich czasopismach literackich publikowała przekłady opowiadań L. Lipskiego, M. Hłaski, H. Grynberga, H. Krall i wierszy W. Szymborskiej. Z hebrajskiego na polski przełożyła utwory poetyckie najważniejszych współczesnych poetów hebrajskich i opracowała autorską antologię. Właśnie ukazuje się w Londynie jej tom wierszy „Dark Flashes. 70 years after Holocaust”.

Wisława Szymborska do Irit Amiel:

Kraków, 12.2.95

Droga Pani Irit (o pięknym imieniu)!

Dziękuję, że zechciała mi Pani przysłać swoje wiersze – Tak do głębi poruszające. Znalazła Pani, dla tak doprawdy trudnych do wyrażenia przeżyć, formę jedyną: jakąś zupełnie surową prostotę… Dzięki niej te wiersze będą zawsze żyły, może być Pani pewna! Jeżeli kiedyś przyjedzie Pani jeszcze do naszegokraju (wspólnego przecież!) bardzo bym chciała Panią poznać. Czy to możliwe? Ściskam Panią bardzo serdecznie! Wisława Szymborska