Kanon na nowy blog

W tym miejscu publikuję coś, co nazwałem „kanonem na nowy blog”. Zapytałem różne osoby o pięć najważniejszych książek ich życia. W ten sposób możemy wspólnie uzupełniać listy lektury, trafimy na tytuły, które zapomnieliśmy, przeoczyliśmy, o których nie słyszeliśmy. Mam poczucie, że to ciekawa przygoda. – Pozostałe propozycje w archiwum.

Katarzyna T. Nowak, pisarka:

1. „Alicja w Krainie Czarów” – od dziecka wpływa mocno na moją wyobraźnię. Wciąż marzę, by znaleźć się na herbatce u szalonego Kapelusznika.
2. „Mały Książę” – smutna książka o samotności, ale świetnie oddaje ludzkie charaktery.
3. „Sto lat samotności” – niesamowicie wzruszająca, piękna i pozbawiona banału!
4. „Mistrz i Małgorzata” – znakomita postać Wolanda i jego świty, świetnie obnaża hipokryzję i zakłamanie, pokazuje inność, którą warto chronić.
5. Wszystkie książki Trumana Capote – znakomity styl pisania, pełen wyobraźni ale i minimalistyczny, pozbawiony zbędnych ozdóbek. Wzięłam sobie do serca jego poradę: „pisanie jak czysty górski strumień”.

Wiem, że miało być pięć. Nie mogę pominąć jednak „Szarej Wilczycy”, bo lepszej, prawdziwszej książki o miłości nie znam.

Antoni Komasa-Łazarkiewicz, kompozytor:

1. Herman Hesse: Demian – mój przewodnik po dojrzewaniu. Książka, którą po raz pierwszy przeczytałem mając 12 lat, po raz ostatni – gdzieś koło dwudziestki. Ta powieść, jak żadna inna, pomogła mi przejść przez okres poznawania świata i siebie, pozostawiła mi w sercu ziarno metafizycznego niepokoju i otworzyła mnie na możliwość artystycznej kreacji. Mało który autor dysponował umiejętnością tak głębokiej empatii z dzieckiem. Wszystkie jego powieści to historie dojrzewania, niemal wszystkie opowiadane są z perspektywy młodzieńczej, tego starszego kolegi, który sam gubi się jeszcze, lecz już musi na siebie wziąć odpowiedzialność bycia przewodnikiem. Ta perspektywa jest dla mnie najbardziej adekwatną, najprawdziwszą, najbardziej ludzką. Pokazuje, jak my musimy w pewnym momencie sami zbudować rusztowanie, na którym opiera się nasza egzystencja. Jak własnymi siłami tworzymy porządek Świata.

2. Stephen Hawking: Krótka historia czasu – jeśli „Demian” wprowadził mnie w obszar niepokoju metafizycznego, to Hawking zbudował fizykalne ramy dla tego niepokoju. Książka Hawkinga uruchomiła moją wyobraźnię. Pamiętam, że po przeczytaniu jej nie mogłem spać po nocach. Cały świat zawirował. Przede wszystkim dzięki niej, a także dzięki dziesiątkom innych pozycji z dziedziny astrofizyki, które wchłonąłem gdzieś między 8 a 12 rokiem życia, wryła się we mnie świadomość tego, jak śmieszna jest nasza antropocentryczna cywilizacja, z jej religiami, wojnami, krucjatami, lękiem przed śmiercią… Nasze istnienie jest nieprawdopodobnie maleńkie w porównaniu do skali Wszechświata. Trwa chwilkę. Pojęcie czasu, przestrzeni trójwymiarowej, zasady przyczynowo-skutkowej – to wszystko są ułomne kategorie naszego umysłu, którymi usiłujemy opisywać wymykającą się nam rzeczywistość. Dzięki tej książce doceniłem nieprawdopodobny artyzm nauki, oraz tragizm, którym podszyta jest każda próba syntezy.

3. Tomasz Mann: Doktor Faustus – to była powieść, którą kontynuowałem mój proces dojrzewania. Pierwszy raz przeczytałem ją na początku studiów kompozytorskich. Potem wracałem do niej parokrotnie. Fascynował mnie opis procesu twórczego opartego na świadomości, na zasadzie naukowej. Ja tworzę raczej impulsywnie, bezwiednie, ale myślę, że dzięki tej książce nauczyłem się na własny użytek większej kontroli. Zrozumiałem, że to, co wydawało mi się dotąd w sztuce elementem „zimnej” kalkulacji, a więc cały świat muzycznej arytmetyki, w istocie może być nośnikiem metafizyki. Ta powieść, w połączeniu z „Filozofią nowej muzyki” Theodora Adorno, stworzyły dla mnie muzyczny punkt odniesienia, polemiki, zmagania. Pokazały że muzyka może mieć swoje konsekwencje, może być narzędziem władzy, manipulacji, totalitaryzmu. Że to nie jest tylko zabawa.

4. Witold Gombrowicz: Dzienniki – czytałem w ostatnich latach, już jako emigrant. Pozycja emigranta jest dla autora punktem wyjścia do opisania kondycji człowieka jako outsidera – kondycji właściwie uniwersalnej. To ważne – szczególnie kiedy podejmuje się decyzję o opuszczeniu bezpiecznego, zastanego światka przytulnej Warszawki, żeby znaleźć się w innym kraju jako obcy, może nie całkiem anonimowy, ale jednak sam, jakby wyrwany z kontekstu. Gombrowicz pisze o tej kondycji, odnajduje w niej głęboki sens dla twórcy, pokazuje metody badania i czerpania z tej nowej, obcej rzeczywistości, przestrzega przed łatwym konformizmem, opisuje z ironią upokorzenia, których emigrant doświadcza, a przy tym wszystkim pozostaje wiernym sobie sceptykiem, nie traci intelektualnej dyscypliny, nie chowa pazurów. Na pewno droga, jaką on proponuje, nie jest łatwa. Szczególnie, jeśli mieszka się w Berlinie, gdzie co drugi taksówkarz w swojej ojczyźnie gdzieś na Wschodzie był profesorem. Ale przynosi ona owoce i chroni przed pokusą łatwego „sukcesu”.

5. Richard Wilkinson i Kate Pickett: The Spirit Level – książka, którą właśnie skończyłem czytać, a która wywarła na mnie ogromne wrażenie spójnością i wiarygodnością swojej konkluzji dotyczącej tego, którędy powinna prowadzić droga rozwoju nowoczesnych społeczeństw. Wydana dwa lata temu przez parę socjologów, analizujących dane statystyczne dotyczące różnych aspektów określanych wspólnym mianem „jakości życia” w rozwiniętych społeczeństwach. Para autorów, analizując dane dotyczące przestępczości, długości życia, częstotliwości występowania chorób cywilizacyjnych, poczucia satysfakcji życiowej w różnych warstwach społeczeństw zachodnich, pokazuje, że poziom życia mierzony tymi wskaźnikami jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu rozwarstwienia ekonomicznego. Innymi słowami: im większa przepaść w dochodach między najbiedniejszymi i najbogatszymi członkami danego społeczeństwa, tym gorzej się w nim żyje. I to nie tylko tym najbiedniejszym, ale także tym bogatym. Tu jest rewolucyjna teza. Okazuje się, że bogactwo nie przynosi satysfakcji, kiedy okupione jest społeczną alienacją (zamknięte osiedla), poczuciem strachu wywołanym wysoką przestępczością, czy stresem spowodowanym obawą utraty wysokiej pozycji społecznej. Społeczeństwo rozwarstwione, kastowe wywiera potworną presję na swoich członków, prowadzi do nerwic, zachowań kompulsywnych – agresji, uzależnień, apatii. Blokuje potencjał intelektualny, rozwojowy, innowacyjny w stopniu, z którego nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy. Autorzy przytaczają przykłady eksperymentów psychologicznych, m. in. z udziałem młodzieży z Indii. Okazuje się, że ta sama osoba, kiedy ma wykonać jakieś zadanie przed publicznością nie znającą jej przynależności kastowej, radzi sobie o wiele lepiej, niż kiedy publiczność wie, że pochodzi ona z niskiej kasty. Ta książka, która odbiła się szerokim echem wśród elit brytyjskich i amerykańskich, ma potencjał obalania stereotypów i przywracania pojęć takich jak solidarność, czy empatia, w relacjach społecznych. Bardzo godna polecenia naszym zapatrzonym w USA politykom.

Michał Rusinek, literaturoznawca, pisarz i sekretarz Wisławy Szymborskiej:

Pierwszą książką, jaką samodzielnie przeczytałem, był poradnik „Wyjaśniamy dzieciom tajemnicę życia”. Niewiele tej tajemnicy mi owa książka wyjaśniła. Nie tylko dlatego, że narządy rodne kobiety przedstawione były na rzeźbie Wenus z Milo, ale i dlatego, że tak byłem zaaferowany samym procesem czytania, iż treść była dla mnie na drugim planie. Książka ta zmieniła moje życie, bo była pierwsza.

Potem był Tolkien. Najpierw „Hobbit”, którego mi czytano, potem samodzielnie przeczytany „Władca Pierścieni”. Chyba czterokrotnie. Absolutnie wessał mnie tamten świat. Mało brakowało, a porozumiewałbym się z otoczeniem wyłącznie językiem elfów.

Jeszcze po drodze był „Dong, Co Ma Świecący Nos” Edwarda Leara w przekładach Andrzeja Nowickiego. Pierwsze zetknięcie z pure-nonsensem, limerykami i awangardową formą książki: białe litery i rysunki Butenki na czarnych stronach. Książkę zaczytałem na śmierć. Na szczęście niedawno ukazało się jej wznowienie, w takiej samej szacie graficznej, mogłem więc kupić dzieciom.

Czas na jakieś książki dla dorosłych. No więc – Jorge Luis Borges. Absolutny mistrz opowiadania. Geniusz, zamknięty w bibliotece. Wracam do niego, jak do muzyki Bacha, kiedy świat mi się rozchwieruta i potrzebuję punktu odniesienia, horyzontu.

Jest taka scena w „High Fidelity” Hornby’ego (i książce, i filmie), gdy bohater musi ułożyć listę dziesięciu najwspanialszych, jego zdaniem, piosenek wszech czasów. I nie potrafi tego zrobić. Zawsze jest za mało miejsca. No więc tu też powinienem napisać o Szymborskiej, którą kiedyś przeczytałem przypadkiem w liceum i poczułem te ciarki na plecach, o których pisał Nabokov, że są wyznacznikiem literackości: no i o Nabokowie, którego „Tamte brzegi” wywarły na mnie ogromne wrażenie, szczególnie fragment, w którym pisze, że bał się zdjęć świata sprzed swoich narodzin, bo przecież tak samo będzie wyglądał świat po jego śmierci, i o „Czarodziejskiej górze”, czytanej kiedyś niefortunnie, bo w chorobie; o Schulzu i jego dziwacznej wyobraźni i niepodrabialnym języku; no i o Kafce, bez którego… Wiem, wiem. Powinienem coś wybrać. Ale nie wybiorę. Bohater Hornby’ego też nie wybrał.

Agnieszka Drotkiewicz, pisarka:

  1. Heinrich Böll, Portret grupowy z damą – „książka-świat”, fresk historyczny, poprzez losy Leni Gruyten opisujący półwiecze dziejów Niemiec, od lat ‘20 do ‘50. Książki Bölla wyróżnia brak patosu, empatia, jego geniusz polega – moim zdaniem – na tym, że nie stał się ironiczny, na tym, że nie będąc naiwny, wciąż miał nadzieję i pozostawiał ją czytelnikowi.
  2. John Maxwell Coetzee, Powolny człowiek – diagnoza samotności, próba jej przezwyciężenia, a także refleksja na temat literatury, bohatera literackiego, akcji. Elizabeth Costello, tytułowa bohaterka innej książki Coetzee’go, w bardzo ciekawej roli.
  3. Gustave Flaubert, Pani Bovary – książka ukochana nie tylko przeze mnie – Le Magazine Littéraire z 2007 podaje, że była to jedna z ulubionych książek Prousta, Joyce’a, Nabokova, Pereca. Faulkner czytał ją ponownie każdego roku, zaś Mario Vargas Llosa powiedział kiedyś, że tak, jak dla Oscara Wilde’a największą tragedią życia była śmierć Lucjana de Rubempré, tak dla niego największą tragedią była śmierć Emmy Bovary.
  4. Michel Houellebecq, Poszerzenie pola walki – „Ta książka to absolutny punk rock” – powiedział mi Michel Houellebecq, kiedy robiłam z nim wywiad. Książka, która jest świadectwem depresji, a zarazem programem literackim Houellebecqa. Niezwykle smutna i niezwykle śmieszna.
  5. Elfriede Jelinek, Amatorki – tak samo jak wyżej – bardzo smutno i bardzo śmiesznie. Koszmar austriackiej prowincji, która dla autorki jest lustrem dla całego świata, opisany ze znieczulającym, genialnym poczuciem humoru. Jedna z ważniejszych książek feministycznych, jakie znam.

Bernadetta Darska, krytyczka literacka, autorka i redaktorka książek:

Wskazać pięć książek, które wywarły na mnie wpływ, zmieniły mnie, okazały się ważne – to bardzo trudne zadanie. Stwierdzając ów fakt, nie jestem oryginalna. Czytanie wiąże się przecież z ruchem, zmianą, rozwojem. Moja lista jest więc potencjalnie otwarta – wierzę, że przede mną jeszcze dużo ważnych książek. Moja lista jest też okrojona – bo tytuły, które pozostały nieujawnione, też są istotne i też je cenię…

Dzieciństwo:

Nathaniel Hawthorne „Opowieści z zaczarowanego lasu” – za pokazanie, że mity greckie mogą być fascynującą baśnią i za dziecięcy zachwyt światem, który wydawał się tak bardzo inny, że aż bliski;

Astrid Lindgren „Bracia Lwie Serce” – za przejmującą, przygnębiającą, ale i niosącą pocieszenie (także wtedy, gdy się dorośnie) opowieść o śmierci, która ostatecznie ma w sobie dużo nadziei;

Karol May „Winnetou” – za możliwość trzymania kciuków za Indian i za marzenia, by biali zostali pokonani, za budzenie empatii wobec Innego;

Seria o przygodach Pana Samochodzika Zbigniewa Nienackiego – za Przygodę, której się nie zapomina, i za Tajemnicę;

Aleksander Dumas „Trzej muszkieterowie” – za Wielką Opowieść o przyjaźni.

Później:

Tomasz Mann „Czarodziejska góra” – za chorobę jako metaforę i za dyskusje zdolne dotykać spraw najważniejszych;

Stefan Chwin „Hanemann” – za głos w sprawie samobójstwa i za próbę objaśnienia tego, co jest targnięciem się na własne życie;

Marguerite Duras „Kochanek” – za zmysłowość i precyzyjność słowa, za uchwycenie tego, co choć się kończy, to jednak trwa dalej;

Lawrence Durrell „Kwartet aleksandryjski” – za pokazanie, że nie ma jednej Prawdy i że być razem nie zawsze znaczy przeżywać to samo;

Umberto Eco „Imię róży” – za trzymającą w napięciu i mądrą opowieść o Zbrodni i o Księdze, za pokazanie, że czerpanie z kultury popularnej daje wiele możliwości.

Piotr Paziński, pisarz, laureat „Paszportu Polityki”, redaktor naczelny „Midrasza”:

Właściwie nie mam własnego kanonu. Kiedyś czytałem książki po kilka razy, teraz mam obsesję, że szkoda na to czasu, bo trzeba przeczytać jak najwięcej, toteż czytanie kilkakrotne byłoby jakimś marnotrawstwem, byłoby nie w porządku wobec innych książek, których, czytając coś po raz drugi i trzeci, nie zdążymy przyswoić. Stąd też i brak kanonu, bo kanon to rzeczy, do których się wraca bez wyrzutów sumienia, z czystej przyjemności, nie przejmując się, że inne czekają w kolejce i być może poszerzyłyby nasz horyzont, przesunęłyby punkt widzenia, podczas gdy my skupiamy się na naszym kanonie i trzymamy się go kurczowo, przekonani, że nic lepszego czy przyjemniejszego już nas w książkach nie czeka. No chyba że kanon potraktujemy jako kamienie milowe, coś, co w sposób szczególny nas rozwinęło, otworzyło nam oczy, nakierowało na pewne zjawiska, uwrażliwiło itd. itp. Czy ja mam taką piątkę? Nie wiem. Nie mam. Możliwe, że mam. Czy to ważne? Wolałbym przytoczyć tu całą bibliotekę, tę, którą udało się dotychczas wchłonąć, włączając w to słowniki i poradniki, kryminały milicyjne i książki kucharskie, wywiady-rzeki i nudne rozprawy naukowe, przewodniki turystyczne, atlasy anatomiczne, wypiski z gazet, kolekcje niezrozumiałych baśni z demonicznymi ilustracjami, książkę telefoniczną oraz powieści klasy C, których niebagatelnym wszelako walorem były realistyczne opisy seksu, jaki uprawiają bohaterowie – bo ona w istocie na kanon się składa i innego nie ma i być nie może. Ale żeby zadanie wypełnić i na tak postawione przez Pana pytanie odpowiedzieć, podaję mój kanon, świadom, że jest kanoniczny i „wysoki”, a przez to nieuchronnie i niewybaczalnie nieprawdziwy:

1. Ulisses Joyce’a

Ślęczałem nad nim przez kilka lat, co było samą frajdą, choć niekiedy ciężką harówką. Raz czytałem Ulissesa jako księgę świata, innym znów razem – jako zapis włóczęgi po Dublinie, którą odtwarzałem potem w Warszawie, wyobrażając sobie, że jestem Bloomem albo Dedalusem i siedząc w knajpach i gadając o literaturze odtwarzam tamte rozmowy sprzed stu lat, zawieszone gdzieś w bezczasie. Jeszcze dzisiaj, kiedy idę w nocy pustą ulicą, najlepiej wzdłuż torów tramwajowych, kiedy dotykam ciemnej materii miasta, i kiedy toczę, być może nie całkiem trzeźwą, pogawędką z jakimś kumplem o polityce, teologii czy dziewczynach, mam poczucie, że uczestniczę w tamtej, całkiem pierwotnej gadaninie, z której zrobiona jest materia świata, a wtedy czuję dreszcz podobny do tego, który pamiętam z chwili, gdy po raz pierwszy przeczytałem ostatnie epizody Ulissesa.

2. Biblia hebrajska (Stary Testament)

Jest jak życie całe i nigdy nie może się wyczerpać. Ciągle do niej sięgam. Mam wiele wydań, ale największą przyjemność sprawia mi przedzieranie się przez oryginał i odkrywanie wciąż nowych etymologii, powiązań, aluzji. Biblia jest dla mnie samym językiem. Może nie być wykładem prawa, ani księgą historyczną, ani traktatem teologicznym. Czasem jest mi to obojętne. Ale gra hebrajszczyzny, jej migotanie, jej tajne, nielegalne związki pomiędzy słowami, jej kalambury – wciągają mnie z powrotem do tekstu i nie dają się oswobodzić. Poza tym autentycznie lubię Mojżesza. Obok Odyseusza to moja ulubiona postać literatury starożytnej.

3. Zamek Kafki

Ma przestrzeń, która się zagina, tak że wracamy wciąż do tego samego miejsca. Dla mnie ideał powieści w ogóle, zwłaszcza że w ogóle nie jest powieścią. Powiedzieć, że lubię jej klaustrofobię, niepokój, natręctwa, brutalność i męczarnie K. – to znaczy skłamać. Ale jestem pewien, że jeżeli chciałbym napisać książkę, z której byłbym w 100% zadowolony, musiałaby atmosferą, obsesją myśli, gęstością i duchotą przypominać Zamek. Ale to niemożliwe, bo musiałaby być Zamkiem, a ten został już napisany.

4. Krytyka czystego rozumu Kanta

Mnóstwo mam ulubionych traktatów filozoficznych. Na wiele z nich patrzę z pewnym rozrzewnieniem, wyrozumiałą sympatią. Bądź co bądź – stanowią świadectwa kolejnych klęsk ludzkiej myśli, kiedy ani trochę nie zbliżają nas do tajemnicy istnienia, a tylko rozbudzają metafizyczny niepokój i zostawiają z niczym. Kant też nas z niczym zostawia, też niczego nie obiecuje, przeciwnie nawet: zatrzaskuje nam przed nosem drzwi do wielkiej metafizyki, ale jego niepokój, nam, pilnym czytelnikom zaszczepiony, jego wiara w brak odpowiedzi, która dzięki temu uwalnia wyobraźnię do dalszych, coraz bardziej niespokojnych poszukiwań, są wspaniałe. Kant nie prowadzi mnie za rękę, niczego nie objaśnia. Mówi tylko: idź, i tak niczego się nie dowiesz, bo tak już rzeczy się mają, że dowiedzieć się niepodobna ale dlatego musisz iść. Najpiękniejszy pesymizm świata.

5. Tajemnicza wyspa Verne’a

Właściwie powinna występować razem z 20 tysiącami mil podmorskiej żeglugi, bo jak dobrze wiadomo kapitan Nemo prowadzi nas wprost na Wyspę. Może Wyspa jest nazbyt humanistyczna i cukierkowa, Cyrus Smith i towarzysze – zbyt szlachetni. Nie wiem, niewiele mnie to obchodzi. Któżby nie chciał zamieszkać na Tajemniczej Wyspie, kto jej nie szukał na globusie, może znalazł? Czasem wolę Nemo i jego ostateczną mizantropię. Popłynąć Nautilusem – to byłaby przygoda. Ale na co dzień lepiej by było zamieszkać w kolonii Smitha. A najlepiej na uboczu, po drugiej stronie wyspy, żeby nikt nie zawracał głowy, ale ze świadomością, że oni, szlachetni, dobrzy i sympatyczni, są jednak gdzieś w pobliżu i jakby co – pośpieszą z pomocą.

Jolanta Jansen, nauczyciel:

Książki są dla mnie jak ludzie, bowiem od zawsze zastępowały mi ludzi, z którymi chciałabym porozmawiać, a których wokół siebie nie znajdowałam albo nie umiałam nawiązać z nimi kontaktu. Od dzieciństwa jakoś nie odpowiadała mi rzeczywistość, w której tkwiłam i szukałam czegoś bardziej interesującego. Mówi się, że „gdziekolwiek się znajdujesz, twój świat tworzą twoi przyjaciele”. Moimi najbliższymi przyjaciółmi były książki. Nie bohaterowie, raczej autorzy.
Codzienność była szara i męcząca, szkoła pozwalała na działanie, ale resztę czasu poświęcałam lekturze książek wypożyczanych z biblioteki, a jakżeby inaczej. I one oczywiście kształtowały mój pogląd na świat. Pożyczane, znajdywane i inne.
Jako polonista starej daty znam wszystko, co mieści się w kanonie lektur Europejczyka, także w zakresie literatury współczesnej, i znam wartość książek, ale przecież nie o takiej wartości chcę pisać.
Jak o wszystkim w życiu, tak i o tym, co nas kształtuje, decyduje przypadek. Ważne jest natomiast , co w nas te przypadkowe spotkania z książką zmieniły i jak wpłynęły na nasze życie – tak rozumiem cel prezentowania własnych kanonów lektur, który zaproponowałeś. Dobrze zrozumiałam?
W tamtych czasach dostępna była przynajmniej klasyka powieści przygodowej i to zaliczałam z pasją, poznając egzotyczny świat. Obudzona w ten sposób ciekawość kazała mi odbywać wielkie podróże  „palcem po mapie” – ogromnej, rozłożonej na podłodze i zwiedzanej obowiązkowo w pozycji na brzuchu.  Ciekawość pozostała we mnie do dziś, a i geografię poznałam nieźle.
Pierwszą „własną” książkę znalazłam przypadkiem wśród gratów wyrzucanych z jakiejś instytucji przed  remontem na śmietnik. Przywłaszczyłam ją sobie.
Przytuliłam jak bezdomnego psiaka i jest ze mną do dziś. Cenię ją jak najlepszego przyjaciela – niedługo zresztą nabierze większej wartości, gdy stanie się białym krukiem, bo to pierwsze wydanie II tomu „Poezji” Marii Konopnickiej. Sztywna i gruba rzeźbiona niemal oprawa, piękny kredowy  papier i exlibris w języku rosyjskim. Namazałam na nim swoje nazwisko – dziesięciolatki.
To, że stałam się już jako dziecko romantycznym epigonem o pozytywistycznej wrażliwości, jej właśnie zawdzięczam. Ale też takiej Konopnickiej nie zna dziś nikt, nawet najlepsi znawcy pozytywizmu i literatury krajowej tego okresu. Krążą w obiegu nieliczne utwory z tego tomu. A ja połowę z nich wykułam na pamięć, choć były to wiersze – obrazki jak nowele po kilka-kilkanaście stronic każdy. Że „Slavus saltans” to tańczący Słowianin – niewolnik – wiem od niej i mam w sobie do dziś  to nienasycone pragnienie wolności i niezależności. Zainteresowanie antykiem, łaciną oraz podziw dla samotnych entuzjastów zmieniających świat, także  Siłaczek i Judymów Żeromskiego.
Czy właśnie to sprawiło, że zostałam nauczycielem?
Druga książka też była znaleziskiem i stąd  wynika mój zachwyt akcją pozostawiania książek w miejscach nieoczekiwanych, po to, by ktoś mógł je znaleźć! Kiedy postawiłam na półce etażerki tę nową obok poprzedniej  – razem stanowiły już bibliotekę!
To był wczesny Dostojewski i jego „Biedni ludzie”. Objawienie! Drugi człowiek, pragnienie bycia z drugim człowiekiem i męka, jaka się rodzi w tych relacjach, umęczone dusze, chore z nadmiaru wrażliwości. Emocje napięte jak struny skrzypiec – do granic możliwości. Ale to jest prawdziwa sztuka – wyrażanie emocji powszechnych poprzez indywidualne przeżycia.
Nie oszukujmy się – nie bylibyśmy nigdy racjonalni, gdybyśmy najpierw nie byli emocjonalni. Głębokie myślenie rodzi się z głębi przeżyć. Jak w „Hamlecie”. (Całego Szekspira czytałam po kolei, znosząc do domu kolejne tomy, nie wszystko wówczas jeszcze rozumiejąc, ale i tak dotarł do mnie przede wszystkim „Hamlet”. Wartość innych sztuk uznałam później).
Książka Dostojewskiego na długo wytrąciła mnie z równowagi, jego twórczość poznawałam dokładnie przez kolejne lata, potem przez następne – całego Tołstoja i literaturę rosyjską, którą niezwykle cenię.
Wyprostował mnie dopiero B. Prus . „Lalka” to najlepsza powieść, jaką w życiu czytałam – już po Balzaku i Stendhalu, Hugo i wielu wielu innych. Bo to zależy, czego się w literaturze szuka – ja po Dostojewskim szukałam równowagi między emocjonalnością a racjonalnością.  Mądrość Prusa polega na ukazaniu ludzkiej egzystencji, która tej równowagi złapać nie może, ale jest to świadome zamierzenie autora, który w tym właśnie widzi tragizm ludzkiego losu. Świadomy jest również dojrzały przecież bohater i dlatego bardziej niż inni młodzi (np.romantyczni) bohaterowie – wiarygodny.
Szkoda, że naszej „Lalki” nie znają powszechnie w Europie. Nie mamy siły przebicia.
Dobrze, że choć z Chopinem coś się teraz udało. Muzyka jednak jest ponadczasowa – książki w mniejszym stopniu, niestety. Odbijają rzeczywistość, a ta jest zmienna i popularność utworu zależy od tego, czy trafia w nastroje swoich czasów. Inaczej nie zaistnieje w ogóle. Natomiast inne epoki mogą już z niej czerpać do woli. I czerpią, czego przykładem jest kolejna książka, która zmieniła moje spojrzenie na świat. To  „Colas Breugnon” Romain Rollanda.
Jak wiele innych pokazuje człowieka, na którego wali się wszystko zło, a on trwa, podnosi się wciąż jak ta trzcina – nie tylko myśląca, ale w dodatku radosna. Radość życia mimo nieszczęść spadających nam na głowę – to było dla mnie odkrycie! To nie Kandyd, zdumiony i zaskoczony tym, co go spotyka, nie stary umęczony walką Santiago Hemingwaya – ale radosny staruszek czerpiący radość z faktu, że przeżył, nie zginął w pożarze, w powodzi, w rzezi urządzonej przez fanatyków. Żyję, więc się cieszę. Colas Breugnon uchronił mnie wtedy przed długotrwałą depresją i okazał się nad wyraz skutecznym lekarstwem tak samo jak później Cioran, który udowodnił, że w jego przypadku myśl o samobójstwie nieustannie ratuje mu życie i ocala przed śmiercią z powodu bezsenności. Co za zabawny paradoks! Człowiek musi być wolny, by się cieszyć życiem, a wolny jest jedynie wtedy, gdy ma wybór. Może dlatego tak mi teraz dobrze na emeryturze? Bo mogłam sobie wybrać miejsce, w którym chcę żyć? I mam to szczęście, że nie muszę czekać, aż mi OFE zapewni Hawaje, w co za grosz nie wierzę, wiedząc, że reforma miała za cel obniżyć skutecznie emerytury, czego oczywiście ludziom nie można było powiedzieć. Choć któryś z reformatorów powiedział to już oficjalnie w TV – ludzie mu i tak nie uwierzyli i udają, że nic nie słyszeli.
„Świat chce być oszukiwany, więc oszukujmy!”
O, właśnie!
Moja największa przygoda z książką to ucieczka w świat utopii przedstawionej w „Grze szklanych paciorków” Hermana Hessego. Niesamowita możliwość całkowitego zatopienia się w książce, tak że świat obok przestał istnieć. Czytałam niemal tak jak kiedyś w dzieciństwie „Hrabiego Monte Christo” – trzy dni i noce, z przerwą tylko na sen, tkwiąc w złudzeniu, że jestem w innej rzeczywistości. Można było po prostu zniknąć z tego świata na jakiś czas, mimo że było się już mocno dojrzałym człowiekiem.
Boskie uczucie! Utopić się w książce o utopii!
Wracam do lektur,  bo mam wymienić ostatnią….z tylu tysięcy?! Toż to tortura!  Ale oczywiście tym, który skierował moje zainteresowania w zupełnie nowym kierunku, był Stanisław Lem. „Solaris” i „Golem XIV” przede wszystkim, ale połknęłam go całego, z kosteczkami, także z „Summą technologiae” , „Filozofią przypadku”, „Fantastyką i futurologią” oraz „Apokryfami” i całą publicystyką ostatnich lat życia. Tyle w tym wiedzy i mądrości, przenikliwości i głębi myśli, dystansu do świata i ludzi, dowcipu i zabawy literaturą. Od tego czasu zajęłam się publikacjami popularnonaukowymi. Wcześniej pasjonowała mnie psychologia – najpierw był Freud, potem behawioryści, wreszcie psychologia ewolucyjna : K. Lorenz „Tak zwane zło”, potem Dawkins („Samolubny gen”,”Ślepy zegarmistrz”,”Fenotyp rozszerzony” i prawie wszystko, co napisał – mam u siebie), Edward Wilson („O naturze ludzkiej”, „Socjobiologia, „Consiliencja”), teraz pasjonuje mnie neurobiologia i tylko ona ma związek z prawdziwą psychologią, reszta to moim zdaniem szarlataneria i pseudonauka.
Poprzez filozofię (tak naprawdę cenię Hobbesa, bo z wyjątkiem Lewiatana niczego nie wymyśla i nie spekuluje, ale dopiero teraz jego dzieła pojawiły się w księgarniach) dotarłam do fizyki, bo metafizyka nie spełnia (moich!) kryteriów filozofii, powinna być czymś ściśle związanym z fizyką, a jeśli nie, tym gorzej dla niej. Zatem  Hawking, Ridley, Penrose i wielu innych. Szukam u nich wizji i myśli, które kryją się w ich hipotezach lub prawach takich jak np. prawo nieoznaczoności Heisenberga. Tam jest metafizyka!
Wszystkim, którzy chcą lepiej zrozumieć teorię kwantową, zamiast opasłej „Boskiej cząstki” czy trudnych „Wykładów” Feynmana polecam…. „Alicję w krainie kwantów” Roberta Gilmore’a. Prawdziwa bajka!
Gdy chcę posłuchać mędrca, wybieram Zygmunta Baumana, ciągle coś nowego znajduję w księgarni, zresztą ten jego gorączkowy ostatnio sposób pisania przypomina mi trochę Lema z ostatnich lat.  Ale spać idę z Filipem Rothem i chwalę to sobie – postarzeliśmy się już oboje, piszemy też o starości, chociaż…. podobno w ostatniej książce Roth wraca do młodości. Będzie więc okazja do kolejnych nocy…..Nie ma to jak dobra literatura, szukam w niej głębokiej myśli, staję się bogatsza o myśli autorów, mogę się z nimi sprzeczać, nie zrzędząc i nie gderając, nie urządzając żadnych awantur. Ot, taki dyskurs wewnętrzny.
A przecież „Nie ma rozpusty większej niż myślenie” jak mówi moja najmądrzejsza poetka Wisława Szymborska.
„Zgroza, w jakich pozycjach,
z jak wyuzdaną prostotą
umysłowi udaje się zapłodnić umysł!

(„Głos w sprawie pornografii”)
Więc jednak …. pornografia??? Gombrowicz się kłania…..No, sami przyjaciele dokoła……

Jarosław Czechowicz, krytyk:

Niezwykle trudno wskazać tylko pięć książek, skoro książki ogólnie są dla mnie najważniejsze i z wieloma wiążę się bardzo emocjonalnie. Postaram się wskazać te pięć, na których zatrzymałem się dłużej, zgodnie z tym, kiedy je poznawałem. Z krótkim uzasadnieniem, dlaczego zwracam na nie uwagę.

Oto, jakie książki wyróżniam:

„Zbrodnia i kara” Dostojewskiego – za niezwykłą atmosferę, niesamowitą umiejętność portretowania złożoności ludzkiej psychiki… Sam chciałbym sobie przykładać tyle psychologicznych luster, co Dostojewski Raskolnikowowi, bo wtedy rozumiałbym siebie i świat lepiej;

„Kronika wypadków miłosnych” Konwickiego – za lekkie i jednocześnie głębokie ukazanie tego, czym jest miłość i mam tu na myśli raczej miłość do Litwy oraz to, w jaki sposób została sportretowana mała ojczyzna autora akurat w tej książce;

„Ojciec Goriot” Balzaca – za doskonałe zderzanie świata marzeń i pragnień ze światem, który nie oferuje niczego poza rozczarowaniem; za psychologiczną dojrzałość i głębię;

„Malowany ptak” Kosińskiego – za chore projekcje, w których kryje się więcej niż można przypuszczać; za pokazanie, czym naprawdę jest mroczna wizyjność;

„Niewidzialne potwory” Palahniuka – za prowokacyjność w świetnym stylu i za przekonanie mnie, iż jestem produktem kultury. Za złośliwość, ironię i umiejętność takiego wkurzania czytelnika, które nie powoduje rzucania książką w kąt, a czytanie jej dalej z wypiekami na twarzy.

Łukasz Maciejewski, krytyk filmowy i teatralny, felietonista, dziennikarz:

W moim zestawieniu obowiązuje bolesna strategia „zamiast”. Brakuje zbyt wielu nazwisk. Proust zamiast Dostojewskiego, Iwaszkiewicz w miejscu Philippe’a Bessona. Nie ma Amosa Oza („Czarna skrzynka”) ani Sandora Maraia, którego odkryłem wiele lat temu, jeszcze zanim stał się popularny. Nie zmieścił się Thomas Bernhard z jego wiwisekcjami cynizmu zderzonego z bezprzymitonikową samotnością. Zabrakło Philipa Rotha, Tadeusza Konwickiego, czy, z innej półki, „Dzienników” Marii Dąbrowskiej – arcydzieła diarystyki, które nauczyło mnie, że rozsądek to również poezja.

A zatem ostatecznie pięć iluminacji zamiast (co najmniej) stu pięćdziesięciu pięciu literackich zachwytów. To moje feerie.

Marcel Proust „W poszukiwaniu straconego czasu”

To nieprawda że książki nie zmieniają ludzi. Proust dokonał we mnie rewolucji. Czytałem „W poszukiwaniu straconego czasu” w klasie maturalnej. Ta literatura była jak zaczadzenie. Wkraczałem w nieznane: rzeczywistość, która była oniryczna i perwersyjna, zdradziecka i fascynująca. Po skończeniu siedmiu tomów Prousta, bardzo długo nie byłem w stanie przeczytać niczego innego. Nie smakowało. „Magdalenka” jest tylko jedna.

Jarosław Iwaszkiewicz „Sérénité”

„Mądrość polega na tym, aby być gotowym na wszystko, aby wszystko akceptować” – pisał stary Iwaszkiewicz w „Sérénité”, opowiadaniu, które cenię wyżej od „Panien z Wilka” czy „Matki Joanny od Aniołów”. Stary człowiek żegna się z życiem. Jest w pięknym miejscu, wraca do pięknych (urodziwych) ludzi, ale czas teraźniejszy to dla niego już tylko hymn przeszłości. Bohater „Sérénité” wraca do raju żeby zapomnieć o bólu. Żeby umrzeć. W cieniu rozbuchanej, biologicznej natury.

Julian Stryjkowski „Milczenie”

Kiedy Stryjkowski pisał „Milczenie”, nie miał już nic do stracenia. Mógł wreszcie otwarcie opowiedzieć o gejowskim doświadczeniu, które w jego wypadku łączyło się z dramatem potrójnej inwersji: homoseksualisty, Żyda, komunisty. „Milczenie”, przejmująca love-story bez spełnienia, to cienka książka. Raptem kilkadziesiąt stron. Ale każda ma ciężar tytułowego, przygniatającego milczenia, które wyprzedza najważniejsze, nigdy niewypowiedziane słowa. Kocham, pożądam, pragnę, tęsknię…

André Gide „Dzienniki”

Gide nie przetrwał jako literacka ikona. Nawet we Francji jest powoli zapominany. Ja mam jednak do tego pisarza ogromną słabość. Jako nastolatek stylizowałem się na Gide’owskiego „immoralistę”, z wypiekami chłonąłem wszystko, co napisał. Opowiadania, powieści, listy. Jednak największym arcydziełem Gide’a pozostają „Dzienniki”. W Polsce ukazały się jedynie w rażąco okrojonej wersji (za to w wybitnym tłumaczeniu Joanny Guze).

Gide pisał: „Najpiękniejsze są rzeczy, które podszeptuje szaleństwo i pisze rozsądek”. W „Dziennikach”, które są skończoną literacką kreacją, był wierny obydwu zasadom.

Herman Hesse „Narcyz i Złotousty”

Sceneria jak w „Imieniu róży” Eco. Średniowiecze, klasztor i perwersja. Na tym tle Hesse kontruje przeciwieństwa. Świat nauki zderza z tęsknotami artystycznymi. Przywiązanie z pożądaniem. Ale Złotousty kocha Narcyza również dlatego, że tak się różnią. Powie: „Ciebie potrafiłem kochać, ciebie jednego spośród wszystkich ludzi. Nie możesz pojąć, co to oznacza. Oznacza to źródło na pustyni, kwitnące drzewo w samotni. Tobie jednemu zawdzięczam, że serce nie wyschło, że pozostało we mnie miejsce, do którego dotrzeć może łaska.”

*

Małgorzata Burzyńska-Keller, reżyserka, scenarzystka, propagatorka filmów jidysz, dziennikarka i jej mąż, rabin Symcha Keller, Przewodniczący Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Łodzi.

Małgorzata: Jakie książki? Jakie najważniejsze… Bardzo ich wiele! Mnóstwo. Każda z nich wyznaczała albo puentowała jakiś moment w moim życiu. Jak teraz odnaleźć się w szczególnej sytuacji „selekcji”? Oczywiście świadomie użyłam tego wyrazu.  Nie wyobrażam sobie siebie bez tych książek. Nie wymieniłam bardzo wielu autorów i tytułów. Kryterium: „za co” są dla mnie ważne. Oto ich kilka:

Tanya –  Księga, którą zawsze mam we własnej przestrzeni, którą zabieram w podróże od lat dwudziestu – za stanowczość tekstu, który swoim ładunkiem treści niesie konieczność przyjęcia radykalnej postawy w życiu, za precyzję w szczególnej czynności wartościowania moralnego, za uświadomienie przez jej treść siebie „tu i teraz” w życiu i za pomoc w odreagowaniu złych przeżyć tych dziecięcych, marcowych.

Thomas Mann – za apologie stanów „inności”, za postrzeganie stanu choroby jako stanu wybranego.

Biesy Dostojewskiego – za rozedrganie, rewolucyjność i „sianie zamętu”. Za szaleństwo. Za Stiepana Trofimowicza wzruszającą, infantylną niekompatybilność wyobrażeń i rzeczywistości, za świętą cierpliwość Barbary Pietrowny. Za uświadomienie mi, że zawsze istnieje możliwość eksplozji podłości w dawce śmiertelnej.

Wojciech Kossak „Listy zebrane do żony i przyjaciół” – Dwa tomy pełne miłości do życia, sztuki, pracy, kobiet. Za soczystość postrzegania wszystkiego co dookoła – „zza sztalug”, za wspaniałe pióro, poczucie humoru, znajdowanie się w każdej sytuacji z dziś niespotykaną klasą i za pobrzękujący ciepło „antysemityzm teoretyczny” nieprzekładający się absolutnie na życie Wojciecha Kossaka. Życie postrzegane jako patera z najwyborniejszymi owocami, tylko się nimi delektować, a ze czasami trafi się coś twardego? – Nie przejmować się tym zanadto!

Bruno Schulz – za labirynt, mroczne i kwieciste podróże w czasoprzestrzeni, możliwość „bycia” w wydarzeniach, napisanych sytuacjach. Za wehikuł czasu, w który zawsze wsiąść można.

Franz Kafka „Proces” – Za klimat namalowany piórem, za „poczucie nieuchronności” i za strach przed tym.

Izaak Babel –  Jubiler słowa i fraz niepokonany. Minimum słów, maksimum treści. Mam jego opowiadania i „Zmierzch w oryginale, przywiozłam z Odessy. Rozmawiałam kiedyś z prof. Pomianowskim i powiedziałam mu, że zwyczajnie źle przetłumaczył jedno słowo w „Zmierzchu”, ważne słowo i chwila to była straszliwa dla profesora i… dla mnie. Ale to ja mam rację !

Wiera Gran „Sztafeta oszczerców” –  za potrzebę niezłomności w walce o własną godność – do końca.

Tadeusz Kantor – „Lekcje mediolańskie” – za szaleństwo, niezłomność wobec sztuki, za reprezentowanie postawy totalnej, wizjonerstwo, za ideę wzruszenia i jednocześnie precyzję w konstruowaniu obrazów wywołujących ten bardzo, bardzo ważny stan w sztuce.

Rabbi Nachman z Bracławia – za zapalenie w moich myślach światła dającego siłę w najciemniejszych tunelach życia.

Symcha Keller: Wybór pięciu książek to bardzo karkołomne dla mnie zadanie. Zostałem do tego niejako „zmuszony” przez najbliższą mi Osobę. Przeczytanie ich było dla mnie bardzo specjalnym spotkaniem, które zostawiło ślad, tego typu spotkań się nie zapomina. A więc wybiórczo ale chronologicznie:

„W poszukiwaniu straconego czasu” Marcel Proust –  lektura „młodości”. Materializowanie słów w obrazy, smaki, zapachy, niezwykle sensualne doznanie tekstu.

Herman Hesse – „Wilk stepowy – bez komentarza

Jung – wszystko, co pod ręką, a zaczęło się moje spotkanie od książki „Archetypy i symbole”. Książka-inspiracja do poszukiwania istoty i źródeł.

Rabbi ben Ish Haj „Hallahot” – ezoteryczny komentarz do Tory. W oparciu o praktyczną kabałę z nieprawdopodobną precyzją w mistyczny sposób określa prawo religijne, niezwykłe studium istoty Tory.

Rabbi Nachman z Bracławia – wszystkie dzieła, a szczególnie „Likutej maharan”. Judaizm w pełni zanurzony w mistyce ludowej, wręcz „ekologiczny”. Ekstatyczne poszukiwanie drogi idealnej dla człowieka, pełnej więzi z mocą Natury. Niezwykła jasność rozumienia mechanizmów działania człowieka. Dwa cytaty: „jesteś tam, gdzie są twoje myśli, upewnij się, że twoje myśli są właśnie tam, gdzie chcesz żeby były”. „Gdy chcesz się naprawdę modlić idź w góry, zanurz się w lasy i łąki, twoja modlitwa złączy się z energią kwiatów i w pełni wypełni przestrzeń w drodze do Stwórcy świata”.

My: A gdzie Camus? Philip Dick, Maria Curie (tak!), Witkacy, Gombrowicz, Dąbrowska, Iwaszkiewicz, Balzac, Buber, Hemingway, Roth, literatura górska („Na przełęczy” Witkiewicza). Słuchaj… tyle jeszcze…

*

Marta Dzido, pisarka, reżyserka, dziennikara:

Bardzo trudno jest wybrać spośród książek tylko pięć – tych najważniejszych. Dlatego kierowałam się przede wszystkim sentymentem. Tytuły zaprezentowane poniżej towarzyszyły mi w czasie dorastania, można by powiedzieć, że znacząco wpłynęły na mój światopogląd. Dziś kiedy wracam do nich, nie wydaje mi się, by były to kamienie milowe literatury światowej, jednak wówczas, kiedy je odkrywałam były to książki-petardy, wraz z którymi wybuchała moja dotychczasowa wizja świata i kształtowała się na nowo.

Sekretny dziennik Adriana Mole’a lat 13 i ¾ – Sue Townsend – dojrzewanie to najcięższy okres w życiu, nigdy później nie kocha się tak nieszczęśliwie i nie cierpi tak mocno, ale z odrobiną autoironii i powieścią Sue Townsend można ten czas przeżyć bez większych obrażeń.

Marta – Elizy Orzeszkowej – książka, która po raz pierwszy zwróciła moją uwagę na pozycję kobiet w społeczeństwie. Szok, że całe zło, które spotyka główną bohaterkę powieści, bierze się stąd, że Marta jest kobietą. Smutek, żal i gniew. Bolesne odkrycie, ale jakże potrzebne.

Lot nad kukułczym gniazdem – Kena Keseya – granice normalności nie są tak oczywiste jakby się wydawało, normy społeczne wcale nie muszą być dobre dla obywateli, władza deprawuje i wszyscy jesteśmy idiotami. Dom wariatów jako metafora stosunków społecznych. Wielkie poczucie niesprawiedliwości plus zdefiniowanie na nowo pojęcia: wolność. Książka – przełom.

Żart – Milana Kundery – książka, która ze wszystkich ma najwiecej moich zapisków na marginesach, czyli, że w owym czasie była ważna, czytana wielokrotnie. Zdanie: „Los człowieka często kończy sie na długo przed śmiercią” podkreślone grubą linią. Nie trzeba chyba nic więcej dodawać.

Regulamin tłoczni win – Johna Irvinga – za „nożyk do obcinania kutasów” i wspaniałą postać lekarza Wilbura Larcha, który pomagał kobietom w trudnych chwilach proponując im wykonanie aborcji bądź przyjęcie ich niechcianego dziecka do swojego sierocińca. Powieść, która mi uświadomiła, że kwestia aborcji nie jest wcale czarno-biała i nie sprowadza tylko do kategorii pro-life lub pro-choice.

Anna Dziewit, dziennikarka:

O tym, że spośród tak wielu wspaniałych książek niezmiernie ciężko jest wybrać tylko pięć pisze niemal każdy pytany przez Remigiusza. Ze mną jest tak samo. Stałam chyba z pół godziny przed półkami w bibliotece i dumałam. To, co przedstawię to pewnie wybór z gatunku „sentymenty i inne”, ale tym najłatwiej było się kierować.
„Nieznośna lekkość bytu” Milana Kundery to powieść, która mnie uwiodła gdy byłam bardzo młoda. Nigdy wcześniej nie czytałam takiej książki o miłości, o życiu, o historii. Cytaty z niej służyły mi w wielu listach, pracach, zapiskach, ciekawa jak bardzo wpłynęła na to jak wyglądało i jak wygląda moje życie uczuciowe.
Salman Rushdie „Dzieci północy” czyli odkrycie literatury jaką po dziś dzień wielbię – nurtu postkolonialnego, a i orientalnego. Pamiętam, że pisałam o tej książce na maturze (bo to były czasy gdy na maturze można było pisać o takich książkach, czyli czasy złote). Rushdie jest dla mnie jednym z największych prozaików – to jakiego używa języka, jak stosuje humor, jakich tworzy bohaterów i jak rozprawia się z mitami – to mistrzostwo. Gdy w końcu dostanie Nobla kupię wielką butlę szampana i strzelę korkiem na wiwat.
Ryszard Kapuściński „Imperium” i „Cesarz” – dzięki tym książkom z biblioteki mojego ojca zrozumiałam, że świat realny bywa znacznie bardziej interesujący niż fabuła niejednej beletrystycznej powieści. Uwielbiam reportaże, nałogowo czytam wszystko co ukazuje się w reporterskiej serii wydawnictwa Czarne i choć „Imperium” czytane ostatnio odebrałam już nieco inaczej niż przed laty, niemniej – Ryszard Kapuściński jest królem.
Jack London „Martin Eden” – to książka, której lekturę odchorowałam. Pamiętam, że tę książkę musiałam czytać jako lekturę szkolną. Nie wiedziałam, że skończy się to szlochem i chwilowym załamaniem. Kiedy bohater, pokonawszy wszelkie przeciwności losu i w glorii sławy wielkiego pisarza popełnił samobójstwo – wszystko wydało mi się godnym poddania w wątpliwość. Była to na pewno książka, której lektura ogromnie na mnie wpłynęła.
Jeanette Winterson „ Nie tylko pomarańcze” – doskonała powieść o dzieciństwie i dojrzewaniu w cieniu religijnej dewocji. Dziewczynka kontra mroczny świat opętanych religijnością, a wszystko napisane z taką lekkością i humorem, że najczarniejsze mroki stają się od razu łatwiejsze do przejścia. Styl pisarski Winterson w tej powieści przywodzi mi na myśl jej młodszą koleżankę – Zadie Smith, której błyskotliwość i talent także bardzo sobie cenię.

Dominika Kluźniak, aktorka:

1. William Styron „Wybór Zofii” – najważniejsza książka! Są książki, które pochłaniają z jednego bądź ewentualnie dwóch powodów, ta jest wybitna pod wieloma względami, pojemna jak ocean i tak odważna i straszna w emocjach, że kochasz tych bohaterów ale jednocześnie się ich boisz zarazem im współczując. Straszna, piękna książka!!

2. „Wichrowe wzgórza” Emily Bronte… Tak, tak. Cudowna historia miłosna. Spędziłam nad nią kilka lat, oczywiście w liceum, ale mam do tej pory na półce dwa egzemplarze. Wrzosowiska, miłość nie do opisania, wykraczająca poza śmierć i ten język literacki!

3. Ryszard Kapuściński „Heban”. Od tej książki Kapuścińskiego się zaczęło, być może dlatego sądzę, że jest najlepsza. Nie ma w niej nic nieprawdziwego, wierzę we wszystko, przyjmuję wszystko do tego stopnia, że gdyby pan Kapuściński napisał, że Afryka leży na księżycu, i on tam był – też bym mu uwierzyła. I ta scena z wężem w domu! Kobra to była??

4. „Historia Edgara” David Wroblewski. To z serii książek, które liczą kilkaset stron, a marzy się, żeby miały tysiąc, i ostatnie 10 kartek czytasz jak najwolniej. Bardzo gęsta, smutna, cudowna – rodzina, mały chłopiec i… psy. I tragedia jak z Szekspira.

5. Virginia Woolf – w całości, ale zwłaszcza „Do latarni morskiej”, bo Woolf pisze rzeczy, które są takie proste, że właściwie nigdy nawet nie podejmujemy wysiłku, żeby je nazywać, a ona to robi – i wtedy czytasz to, jesteś zaskoczony, wzruszony i myślisz sobie – no tak, tak to właśnie jest…

6. Wiem, że miało być 5, ale: Melania Mazzucco „Tak ukochana”. Przeczytaj proszę, jeśli nie znasz. Rodzeństwo, dzieci Tomasza Manna i ta trzecia – niezwykła dziewczyno-mężczyzna.

Agnieszka Holland, reżyser:

Bardzo mi trudno wybrać akurat 5. Jako dziecko  (chorowałam długo) czytałam wszystko; czasem 3, 4 książki dziennie. Od socrealistycznej literatury krajów obozu socjalizmu, przez polską i obcą klasykę (przeczytałam dzieła zebrane Prusa, Żeromskiego, Orzeszkowej i Władysława Orkana) po literaturę stricte dziecięcą.

Z tych wszystkich książek najbardziej na mnie wpłynęły:

1)    Borys Polewoj “Opowieść o prawdziwym człowieku”. Historia lotnika bez nóg, który nauczył się latać na myśliwcach by udowodnić niemożliwe i bić wroga faszystę – jakoś niebywale przemówiła do mojej dziecięcej wyobraźni. Do dziś pamiętam obrazy jak czołgał się, po tym jak jego samolot został stracony w środku lasu, ze zmiażdżonymi nogami przez bagna i żywił zmarzniętymi jagodami żurawin i mchem. Żeby było śmieszniej, tę książkę znalazłam w swojej celi, kiedy uwięziono mnie w więzieniu na Ruzyniu w Pradze w 1970 roku za kontakty z “Taternikami”. Leżała na pryczy bez okładki, strony tytułowej i pierwszych stron, ale od razu rozpoznałam lotnika Mieresejewa. Na spacerniaku zaczęłam śpiewać, pod jej wpływem zapewne, rewolucyjne piosenki i cieszyć własną dzielnością.

2)    Frances Hodgson Burnett “Tajemniczy ogród”. Czytałam to po raz pierwszy chora, z dużą gorączką i potem jeszcze wiele razy.  Myślę, że najważniejszy był sensualny symbolizm tej książki. Fascynowały mnie też wrzosowiska. Strasznie chciałam je zobaczyć. Udało mi się wiele lat później, kiedy adaptowałam tę książkę na film dla dzieci  (dla Warner Bros.) i kręciliśmy plenery w Yorkshire. A potem jednym z powodów, dla których kupiłyśmy z Kasią dom w Bretanii było, że leżał w pobliżu wrzosowisk na Cap Frehel. Ważnych dziecięcych książek było bardzo dużo. Obok tej, najważniejszy był cykl o Królu Maciusiu I i “Kajtuś Czarodziej” Korczaka.

3)    Literaturę rosyjską odkryłam przez Dostojewskiego i to bardzo wcześnie – czytałam go w wieku 12 lat, nieprzerwanym ciągiem kilka powieści. Pierwsza  to byli “Skrzywdzeni i poniżeni”. Dziś nie pamiętam już zupełnie tej książki ale sam tytuł wiele dla mnie znaczy. Potem największe wrażenie zrobił na mnie “Idiota”. Ale już wkrótce najważniejszy stał się CZECHOW i tak jest do dziś. Zaczęło się od przedstawienia “Trzech sióstr” w Teatrze Współczesnym. Musiałam mieć z 12 lat, bo zabrał mnie na to ojciec, który umarł, gdy miałam 13. Potem przeczytałam wszystko, do czego tylko miałam dostęp z listami włącznie. To najbardziej ludzki, przenikliwy pisarz, jakiego znam. Jego chłodna czułość jest dla mnie wzorem.

4)    Następna fascynacja to był Tomasz Mann; najbardziej “Czarodziejska Góra” i “Doktor Faustus”. Też przeczytałam wszystko włącznie z listami. Dziś mi się oddalił i mam go trochę za nudziarza (z wyjątkiem “Hochsztaplera Feliksa Krulla”), nie wracam do niego. Ale wtedy otworzył mi zupełnie nowe horyzonty.

5)    Franz Kafka. “Zamek” i wszystko inne. Nieprzerwanie. Kafka to mój brat.

Krystyna Kofta, pisarka:

1. Samodzielnie przeczytana w wieku 5 lat „Historia Królowej Jadwigi”, która przyjechała z moimi dziadkami i tatą z Berlina, gdzie mieszkali do 1921 roku. Mój dziadek Franciszek sprowadzał na znak patriotyzmu gdańską wódkę i polskie książki. O mało nie zostałam z powodu tej lektury zakonnicą. Miałam epizod silnej dewocji dziecięcej, a nawet widziałam cud, Matka Boska namalowana chyba na witrażu, poruszyła stopą. Mądry ksiądz wytłumaczył mi, że to ruch ciepłego powietrza powoduje zwidy.

2. „Niebezpieczne związki” – przeczytane zbyt wcześnie; zaciekawiła mnie, należąca do mojego starszego brata, powieść „nie dla dzieci”, w formie listów. Miałam wówczas 13 lat i rozpoczęłam natychmiast intrygi damsko męskie. Stałam się po tej lekturze podejrzliwa, nie dałam się wziąć na lep czułych słówek i oszukać. Sama oszukiwałam w tych sprawach na potęgę, uważałam że zakończenie i ukaranie biednej markizy było „doklejone”, nie powinna wpaść! Film, mimo dobrej obsady, jest w porównaniu z powieścia płaski.

3. Nienawidziłam teatru, jednak bardzo lubiłam czytać sztuki. Urzekł mnie Beckett. Miałam szczęście zobaczyć jego „Końcówkę” w wykonaniu francuskich aktorów, reżyserował Rogera Blin. Ta trupa była w Polsce, przekonałam się, że teatr może być niezły. Przeczytałam całego Becketta, wszystko co wyszło w naszym kraju, także to co napisał na temat tego dramaturga monopolista Antek Libera. Zazdrościłam Antkowi paczki, którą Beckett przysłał mu w stanie wojennym. Dzięki Beckettowi zaczęłam czytać Szekspira, Różewicza i Witkacego, całego Strindberga oraz sztuki współczesne w „Dialogu”.

4. „Dzienniki” Kafki – zaczęłam nawet pisać na polonistyce esej na ten temat, znalazłam go niedawno, może nawet warto by go skończyć.

5. „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego, odkryty na własną rękę. Zachwycił mnie do tego stopnia, że napisałam pracę magisterską z „Podróży” Potockiego, bo na „Rękopis” nie odważyłam się porwać. Jego życie to niesamowity materiał.

6. „Życie i myśli JWP Tristrama Shandy” – Laurence’a Sterna. Po autorze nasz syn nosi imię Wawrzyniec. Ta powieść bardzo zbliżyła mnie z moim mężem, czytaliśmy ją głośno podczas długich wakacji a Mirek wygrywał na fujarce Lilibullero, piosenkę stryjaszka Toby’ego. Przez całe studia czerpałam ze Sterne’a, bo można tu znaleźć punkt odniesienia do każdej nowoczesnej powieści.

7. Każde słowo napisane przez Bruno Schulza, „Sklepy cynamonowe”, „Sanatorium pod klepsydrą” (Film Hasa – rewelacyjny, nie zestarzał się ani trochę). Opowiadania. Również wszystkie rysunki Schulza jakie mialam szczęście oglądać. Ten typ tejemniczej, pełnej kompleksów  wrażliwości cenię najbardziej. Można z tego czerpać siłę.

Oczywiście Rosjanie. Babel, Kuprin, Szałamow. Teraz czytam głównie dzienniki i autobiografie, znacznie mniej fikcji niż kiedyś, bo prawie całą klasykę przeczytałam. Gdy zainteresuje mnie coś nowego, piszę o tym do „Nowych książek”.

*

Kamila Łapicka, teatrolog i Andrzej Łapicki, legendarny aktor i reżyser.

Kamila Łapicka

1. Astrid Lindgren, „Dzieci z Bullerbyn”– nagroda z I klasy podstawówki. Przez całe dzieciństwo leżała na moim stoliku nocnym w domu dziadków. Czytałam ją od nowa w każde wakacje, jeszcze do niedawna. Moim alter ego była pewnie super zaradna i racjonalna Britta, chociaż w głębi duszy bliżej mi było do wesołej Anny – obiektu westchnień wszystkich (trzech!) chłopców.

2.     Mario Vargas Llosa, „Wojna końca świata”– czytana w najtrudniejszym, jak dotąd, momencie życia, rewelacyjnie teleportowała mnie do innego wymiaru.

3.     Dostojewski w całości.

4.     Robin U. Russin, William Missouri Downs, „Jak napisać scenariusz filmowy” – dla analfabetów i zaawansowanych, zupełnie, jak „Teatralny alfabet…” Tadeusza Nyczka, obie przystępne, z humorem i bardzo na temat.

5.     Polsko – hiszpański słownik obrazkowy – lektura dla zmęczonych.

Andrzej Łapicki

Wersja pierwsza: 5 x „Lalka” Prusa – arcydzieło, najlepsza książka napisana po polsku, czytam co roku.

Wersja druga (rozszerzona):

1.     „O zabijaniu” Dave`a Grossmana – anatomia (wojennego) morderstwa z zimną krwią, bardzo ciekawa psychologicznie.

2.     „O dwóch takich, co ukradli księżyc” Makuszyńskiego – ulubiona książka z dzieciństwa.

3.     „Hamlet” Shakespeare`a – najciekawszy dylemat człowieka.

4.     „Portret Doriana Greya” Wilde`a – mistrzowski opis epoki.

*

Grażyna Lutosławska, dziennikarka, felietonistka:

1. „Elementarz“ Mariana Falskiego. Za to, że nauczył mnie czytania i pisania. Ale także, choć odkryłam dużo później, że z prostych słów i kilku zwrotów można zbudować historię, która porusza wyobraźnię.

2. „Uwiedzenia“ Marlene Streeruwitz. Za tęsknoty, migreny, róż na policzkach, kawę ze śmietanką i knedle z morelami. Za świat kobiety nie do podrobienia. Za znajomość z Heleną, dzięki której poznałam też siebie.

3. Wiersz Asnyka nie pamiętam już, który. Za to, że przeczytany o drugiej w nocy sprawił, że nastoletnia panna wymknęła się z domu i pobiegła na drugi koniec miasta do przyjaciółki, żeby o nim porozmawiać (telefony komórkowe były wówczas w sferze projektów, a i stacjonarny nie każdy miał…)

4. „Zbrodnia i kara“ Fiodora Dostojewskiego. Także za to, że robię się ostrożna, kiedy zaczyna mi się wydawać, że wiem, jak mogę uszczęśliwić kawałek świata.

5. Proza Wiesława Myśliwskiego. Za to, że uczyłam się z niej właściwego kierunku: jeśli nie umiesz patrzeć na szczegół, możesz potknąć się o wielkie sprawy i niczego nie zobaczyć.

Maria Kula, redaktor, Wydawnictwo Otwarte:

Astrid Lindgren „Bracia Lwie Serce”

Dla mnie pierwsza i najważniejsza książka o bezwarunkowej miłości. Czytałam ją niezliczoną ilość razy. Myślę, że bez tej baśni o śmierci byłabym innym dzieckiem i może też zupełnie inną sobą?

Alessandro Baricco „Ocean morze”

Pewnie ktoś zaśmieje się lekceważąco, ale i tak napiszę, że przez lata utożsamiałam się z główną bohaterką  – Elisewin. Oprócz niej Baricco stworzył inne, cudowne postacie. Książki z dziwacznymi bohaterami zawsze mnie pociągały, a ta na dodatek mówi o paraliżującym strachu i o tym, jak się go pozbyć. Najlepiej wyruszyć za morze.

Marek Bieńczyk „Tworki”

Od „Tworek” zaczęła się moja fascynacja pamięcią i jej zależnością z pisaniem. Czy ktoś pisze, żeby pamiętać, czy pamięta, żeby pisać? Trudna do zaklasyfikowania książka Bieńczyka mówi o stracie i Zagłądzie, choć słowo Holocaust nie pada w niej ani razu. Autorowi przyznałabym za nią co najmniej kilka nagród.

Jane Bowles „Dwie poważne damy”

Kiedy przeczytałam „Dwie poważne damy” chciałam pisać jak Jane Bowles. Mogę przynajmniej widzieć świat tak jak ona. Książka Bowles z absurdalnym poczuciem humoru to wspaniała opowieść o smutku, braku nadziei i rodzącej się odwadze. Kto ją przeczyta uwierzy, że życie jest przygodą. I natychmiast zapragnie pojechać do Panamy.

Jarosław Marek Rymkiewicz „Umschlagplatz”

To jedna z tych książek, bo której nic już nie będzie takie samo.

Zbigniew Preisner, kompozytor:

1. Charles Baudelaire „Rozmaitości estetyczne”, a zwłaszcza rozdział
dotyczący sztuki tworzonej przez artystów. To jest jak Biblia dla
artysty.
2. Dziennki Gombrowicza – widać tam Polaków jak w soczewce i ze
smutkiem stwierdzam, że nic w naszej mentalności się nie zmieniło.
3. Poezja Zbigniewa Herberta. Hasło „Bądź wierny, idź” z Przesłania
Pana Cogito towarzyszy mi przez całe życie.
4. Simone Weil „Świadomość nadprzyrodzona”- to u niej przeczytałem,
że najważniejszą muzyką jest cisza, którą trzeba przygotować,
grając coś przed nią i po niej.
5. Kore prof. Andrzeja Szczeklika – to obraz idealnego lekarza,
skupionego na pacjencie i na jego cierpieniu; pozwala uwierzyć w ten
zawód.

Marta Mizuro, krytyczka literacka:

Tak osobistej listy książek jeszcze nie upubliczniałam i właściwie nie sporządzałam dotąd bilansu tych „zbójeckich”. Ale w końcu szufladkowanie lektur  to mój zawód, więc tylko chyba we śnie nie myślę o tym, co właśnie przeczytałam, badając też wpływ danego dzieła na swoje poczynania.

  1. Thomas Bernhard, Suterena –  przeczytałam tę niewielką powieść w jednym z  najgorszych dni mojego życia, kiedy straszliwie obawiałam się najbliższej przyszłości. Kończy się ona monologiem, w którym bohater, także niepewny jutra, powtarza jak refren – „Wszystko jedno”. Czytałam w pociągu, który jechałam do Wrocławia, powtarzałam to sobie niczym mantrę i nagle poczułam ulgę. To było dwadzieścia lat temu, ale do dzisiaj doskonale pamiętam ten stan. Jakbym sama sobie wymieniła krew.
  2. Patrick White, Wóz ognisty – teraz właśnie uświadomiłam, że tę książkę czytałam w zbliżonym czasie.  Było już po „Sturm und Drang”, lecz wszystko trwało w zawieszeniu. „Wóz” i w ogóle White’a  polecił mi pewien stary nauczyciel i biblioman. To bardziej on, w delikatny sposób, bez mentorskich wtrętów, ale właśnie podsuwając lektury, pomógł mi się poukładać, może bardziej niż White, którego twórczość połknęłam potem w całości.  Mocno upraszczając powiem, że to opowieść o tym, jak bardzo zły i jak bardzo dobry może być człowiek. I opowieść o wierności sobie oraz wierze, niekoniecznie w Boga.  „Wóz” otworzył mi oczy.
  3. Yasunari Kawabata, Śpiące piękności. Tysiąc żurawi – a po tej książce, zwłaszcza po pierwszym z dwu długich opowiadań, mam już pewność, iż przynajmniej raz w życiu zetknęłam się z czystym pięknem. Jasne, warto go szukać dalej, niekoniecznie w książkach, ale w zasadzie i tak już mogę umrzeć. W przekonaniu, że długi moment absolutnego zachwytu mnie nie ominął.
  4. Henry David Thoreau, Walden – wpływu tej książki nie odczułam od razu, ale coraz mocniej miesza mi w środku im jestem starsza. Im bardziej lubię się zaszywać, a mniej – nadużywać (mam nadzieję, że z tym zaszywaniem się nie chodziło Jancerce o esperal). Trucizna uaktywniła się gdzieś tak dziesięć lat temu, w momentu odkrycia właściwego lasu i najlepszej części siebie w nim. Tylko mój las jest obok jeszcze bardziej moich jezior.
  5. Ian Rankin, Wiszący ogród – są może, nawet na pewno, lepsze jego książki, ale to była pierwsza, którą przeczytałam. Tak, ten Rankin od Rebusa, nie chcę udawać, że nie schodzę poniżej Nobla. Dzięki Rankinowi  na dobre pokochałam powieści kryminalne, a skutki tej miłości są oczywiście opłakane.

PS: Oczywiście po skończeniu przyszła mi do głowy jeszcze jedna, ale postanowiłam być twarda. Niemniej podrzucam, jeśli dotąd nie wpadło Ci to w ręce: Fabienne Verdier „Pasażerka ciszy”, wydało to W.A.B. w serii Terra incognita, gdzieś z pięć lat temu. Mogłabym zajrzeć, ile dokładnie, ale w mojej galerii fejsbukowej jest zdjęcie obrazujące stan domowej biblioteki. Po ponad roku jeszcze gorszy i trzeba do tego dodać jeszcze szafę, dwie ściany, korytarz i kuchnię. Nie mam więc żadnej pewności, że „Pasażerka” leży tam, gdzie myślę, że leży. Wyboru nie komentuję, przejrzałam wpisy innych i chyba się z niczym nie powtórzyłam.