Jestem beznadziejny z tymi wszystkimi kartkami, karteluszkami, zapisanymi kopertami, biletami, serwetkami. Mimo zeszytów, jakie ciągle kupuję i ciągle dostaję, zapisuję najczęściej na tym, co jest pod ręką. Wszystkie kieszenie marynarek, torby, szuflady, zakamarki wypchane są takimi notatkami. Przygotowuję się do spotkania – i już zapisuję gdzieś na odwrocie starego biletu PKP jakiś cytat, jakąś myśl, zarysowuję temat. Potem trzymam to wszystko w kieszeni, znajduję po jakimś czasie, nie wyrzucam, bo może się przydać, chowam w innym miejscu i w gruncie rzeczy ciągle szukam. Dzisiaj bardzo długo szukałem swoich izraelskich kontaktów, jadąc tam zapisałem maczkiem dwie kartki – numery telefonów, adresy, kontakty mailowe. Dzisiaj szukałem jednego z numerów telefonów, i tych kartek nigdzie nie ma. Jak to się stało, że odnalazłem je nagle między płytami dvd?
To wszystko mogłoby świadczyć, że jestem nieuporządkowany, a to nie jest prawda. Potrafię się absolutnie perfekcyjnie zorganizować. Tyle że zdarza mi się zapisać czyjś numer telefonu ale zapominam przy nim zapisać nazwisko, później myślę, że to na przykład numer hydraulika, później dziwię się, że to nie hydraulik albo elektryk odebrał. Ciekawe jest też to, że wszyscy moi znajomi wierzą bezkrytycznie w moją bazę telefoniczną i adresową i często dzwonią do mnie z prośbą o czyjś numer, bo na pewno mam. Często mam, ale gdzie?
Czasem próbuję sam siebie uporządkować i wtedy zbieram wszystkie karteluszki i przepisuję wszystko do zeszytów, kalendarzy i adresowników. Takie zrywy miewam powstańcze.
Żeby pamiętać, co mam do zrobienie, co tydzień robię sobie plan, który potem leży na biurku i skreślam z niego, jeśli coś już zdołałem z tego planu “opracować”. Tyle że czasem zapisuję takimi kodami i hasłami, że właściwie sam już nie wiem, o co mi chodziło.
W tym wszystkim mam cudowną wprost zdolność odnajdywania. Mogę być w grupie, w której wszyscy szukają jakiegoś zagubionego przedmiotu, i zazwyczaj odnajduję bez wysiłku, jakbym wiedział, gdzie jest. Po prostu wiem, w którą iść stronę, gdzie spojrzeć. Jak magnes.
W nocy w radiowej Jedynce usłyszałem nagle smutną piosenkę Cesarii Evory. I chyba pierwszy raz naprawdę do mnie dotarło, że już niczego nowego nie zaśpiewa, że zostały nagrane piosenki, ale nie ma już tego drapieżnego, nieokiełznanego fenomenu, jakim była. Pamiętam, że przez całe lata, słuchając piosenek Evory, wyobrażałem ją sobie jak balsam. Później poznałem tygrysa. Nie chciała odsłonić najmniejszego fragmentu swojej duszy, jednak odsłoniła. Zobaczyłem kogoś, kto za tymi piosenkami stoi, ale jest nimi tylko w części. Bo żeby je wyśpiewać, najpierw musiała na wiele lat zamilknąć, zamknąć się w sobie, przestać komunikować ze światem, bodaj przez dziesięć lat nie powiedziała jednego słowa, do nikogo. Wtedy stawała się swoją muzyką. Ten proces przeszła za wielu ze swoich słuchaczy. Boleśnie.
Nagle, pisząc to, otworzyłem tom wierszy Urszuli Kozioł, otworzyłem tak na dowolnej stronie.
URSZULA KOZIOŁ
NIE SPOJRZYMY PRAWDZIE W OCZY
prawda nie ma oczu
nie ma twarzy
nie ma języka
prawda nie ma skrzydeł
wcale nie mieszka
za siedmioma morzami lasami górami
myślę że prawda
to jest raczej ta dokuczliwa narośl
która uwiera cię w środku
myślę że to jest właśnie to
co lepkie
zwinięte w kłębek gdzieś tam pod twoją skórą
nieprzyjazne wygodzie
nagle nabrzmiewa
daje ci rozpaczliwe znaki
ciemne
jak migowy szyfr głuchoniemych
to boli
to dławi cię
nie możesz już dłużej milczeć
krzyczysz.
1976
(z tomu “Stan nierzeczywistości”, PIW, Warszawa 1999)