Właściwie od wielu tygodni jestem w podróży, owszem z kilkudniowymi, czasem większymi pobytami w Warszawie, ale podręcznej walizki nawet już nie wrzucam do szafy. Prawie dwa tygodnie w deszczowych tym razem Włoszech – w Mediolanie, Genui, Florencji podążając śladami Oriany Fallaci i docierając do osób jej bliskich, podróże z panią Barbarą Krafftówną i naszą książką – Gdynia, Skierniewice, Kutno, jutro Września. Spotkania, które prowadziłem lub w których brałem udział, albo wywiady, jakie nagrywałem m.in. Sopot, Gdynia, Mińsk Mazowiecki. Udało mi się też odwiedzić w Sopocie panią prof. Joannę Penson, bohaterkę mojej książki “Było, więc minęło” – jesteśmy szczęśliwi, że w tym roku wyszło drugie jej wydanie, co znaczy, że książka jest czytana, poszukiwana, potrzebna. Odwiedziłem też nagle odnalezioną rodzinę w Trójmieście. Pociągi, przesiadki, rozmowy, obserwacje, nowi ludzie. Przede mną jeszcze Częstochowa, gdzie mam spotkanie autorskie 4 lipca, a później trochę wyjazdów w sierpniu. To dobry czas przyglądania się światu i ludziom, zwiedzania muzeów, w Mediolanie oglądałem obrazy Picassa, Braque’a, Modiglianiego, również kapitalną wystawę symbolistów (w tym polskich), w Warszawie przedwczoraj malarstwo renesansu na czele z Tycjanem i Rafaelem. I w Mediolanie i w Warszawie sporo obrazów Lorenzo Lotto. Zbieram te wrażenia, bo od stycznia chciałbym już murem za biurkiem. Od nowego roku będzie mnie czekało solidne pisanie. Na razie pytam, rozmawiam, kupuję książki, notuję z lektur i spotkań.
Zacząłem pisać, i nagle prześwietlony jak źle wywołane zdjęcie dzień zrobił się czarny, w ciągu dziesięciu minut tyle emocji – wiatr wyginał świerki w ogrodzie, grad uderzał ostrymi kulami w okna, woda lała się bez umiaru. Patrzyłem.
Patrzę. Jeśli nie wiem, co zrobić, patrzę.
Dzisiaj 90 urodziny obchodzi Legenda, dziennikarz i prawdziwy człowiek dialogu Marian Turski, od 60 lat kierujący działem historycznym tygodnika “Polityka”. Człowiek, którego zawsze podziwiałem. Nie tylko jest wielkim moralnym autorytetem, ale i zawsze widziałem go jako wiecznego chłopaka, uśmiechniętego, dowcipnego, młodzieńczego po prostu. Miał czternaście lat, kiedy trafił do łódzkiego getta, osiemnaście, kiedy został deportowany do obozu Auschwitz-Birkenau, dziewiętnaście, kiedy przeszedł marsz śmierci do Buchenwaldu, trzydzieści dziewięć, kiedy w marcu 1965 szedł w obronie praw obywatelskich z Selmy w Alabamie do Montgomery z Martinem Lutherem Kingiem i Ralphem Abernathym. Zawsze po stronie praw człowieka, wolności, solidarności, braterstwa. Wiceprzewodniczący Zarządu Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny, członek Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, przewodniczący Rady Muzeum Historii Żydów Polskich.
Urodziny Mariana Turskiego miałem zaszczyt świętować przedwczoraj w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Jubileusz zorganizowała redakcja tygodnika “Polityka”, i to jak! Uroczystość była pełna niespodzianek, i w zasadzie taka, jaki jest jubilat – dowcipna, lekka, dająca do myślenia. Prowadzili ją naczelny Jerzy Baczyński i Piotr Wiślicki, przewodniczący Zarządu Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny. Wszystko zaczęło się od fotografii, na których Marian Turski wskazuje palcem, lub grozi ważnym tego świata, m.in. Barackowi Obamie, ale też Lechowi Wałęsie (ale i Wałęsa grozi na tym zdjęciu). O tym “palcu Mariana” śpiewała dowcipnie Lena Piękniewska. Baczyński i Wiślicki zaprosili jubilata na scenę, by przeprowadzić z nim rozmowę, nie stroniąc od trudnych pytań, na które Marian Turski odpowiadał z absolutną szczerością, nawet jeśli czasem stawiała go w nienajlepszym z dzisiejszej perspektywy świetle. Mówił między innymi o tym, że dzisiaj wstydzi się swojego myślenia tuż po pogromie w Kielcach. Mówił też, dlaczego w 1968 roku nie wyjechał z Polski. – W redakcji “Polityki”, poza jedną osobą, wszyscy byli przeciwko antysemickiej nagonce, pokazali pełną solidarność z polskimi obywatelami pochodzenia żydowskiego. Ta jedna osoba zresztą bardzo szybko musiała się zwolnić. Marian Turski tłumaczył, że choć otrzymał propozycję dożywotniej profesury na jednym z amerykańskich uniwersytetów, nie mógłby jej przyjąć właśnie wobec postawy kolegów w “Polityce”. Należało się, żeby dla nich został. O to przecież swoją postawą walczyli.
Dzisiaj nie ma w Polsce innego dziennikarza, który całym swoim życiem zapracował sobie na tak ogromny szacunek jak Marian Turski. Osobiste listy gratulacyjne przesłali mu byli i aktualni prezydenci Polski – Kwaśniewski i Duda, Stanów Zjednoczonych – Obama, Niemiec – Gauck, Izraela – Peres i Riwlin, a także kanclerz Niemiec Angela Merkel. Szimon Peres, który w tym roku kończy 93 lata, żartował, że życie zaczyna się po 90.
Nie zabrakło ukochanej muzyki Mariana Turskiego. “Polityka” spełniła życzenie, jakie miał przez całe życie. Znający się świetnie na muzyce klasycznej zawsze chciał zadyrygować, wybrał trudną uwerturę “Egmont” Beethovena. I zadyrygował wybitną Sinfonią Varsovią. Ponieważ nie zna nut, ale zna świetnie utwór, spojrzał na orkiestrę, na partyturę i powiedział zamykając ją: “Nie będzie nam potrzebna”. I nie była. Dyrygował ze środka muzyki. Powiedział później, że najgorsze jest to, że w ogóle nie miał tremy, i zaraz dodał, że należy machać rękami dopóki grają. Zapytałem później jego córkę, znakomitą flecistkę, Joannę Turską, jak oceniła występ ojca. Powiedziała, że był wspaniały i przejmujący i że połączony był z muzyką. Od Sinfonii Varsovii dostał w prezencie batutę.
Joanna Turska zagrała dla ojca w czasie tego wieczoru. Zaśpiewała dla niego wnuczka Klaudia Siczek, zapewniając, że jej “dziadziuś” jest lepszy od google’a i można go o wszystko zapytać. Na widowni obecna była żona Mariana Turskiego, wybitna specjalistka od udźwiękawiania filmów, Halina Paszkowska. Przypomniano jej pracę zawodową, a mąż podkreślał jak wiele zawdzięcza właśnie żonie. Sama Halina Paszkowska ma również pasjonującą biografię i jest naprawdę cudną, uroczą osobą. Państwo Turscy często uczestniczą w prowadzonych przeze mnie w Teatrze Żydowskich spotkaniach “Bagaże kultury”, a w ubiegłym roku na Festiwalu Warszawa Singera miałem wielki zaszczyt poprowadzenia rozmowy z Marianem Turskim i Michałem Bukojemskim, reżyserem filmu dokumentalnego o nim “Mój najszczęśliwszy dzień”.
Bardzo to był piękny, wzruszający wieczór. Redakcja “Polityki” zupełnie wyjątkowa. Zwłaszcza dzisiaj. Na widowni kwiat inteligencji, wyznawcy demokracji, ludzie o szerokich horyzontach. Dla mnie, w tym ogromnie niespokojnym, i tak naprawdę smutnym roku, był to na pewno najpiękniejszy wieczór. Spotkanie z ludźmi, których naprawdę podziwiam, bohaterami, którzy przywrócili Polsce wolność.
Redakcja “Polityki” wydrukowała kilkaset egzemplarzy ostatniego numeru z okładką, na której jest fotografia Mariana Turskiego. Nic więc dziwnego, że natychmiast ustawiła się do jubilata olbrzymia kolejka i z życzeniami i z prośbą o podpisanie okładki. Długo i dzielnie podpisywał stojąc i rozmawiając. Mój egzemplarz powędruje na ścianę w pracowni, oprawiony w ramkę, jest na nim piękna, osobista dedykacja.
Zapytany o przesłanie dla świata, Marian Turski odczytał wiersz przyjaciela Bolesława Taborskiego “Empatia”: