o tym, jak Remek odkrywał internet

O, pojawiłeś mi się online, co u ciebie? – zapytała wczoraj koleżanka, amerykańska dziennikarka, z którą w 1996 roku byłem na stypendium dziennikarskim w Finlandii. Dawno nie rozmawialiśmy i wczoraj wymienialiśmy się informacjami o pracy, mieszkaniach, kłopotach, tekstach, blogach. – Musisz w końcu przyjechać do Nowego Jorku, masz u nas miejscówkę na Brooklynie – pisze dalej koleżanka wysyłając mi linka do mapy google earth ze skrzyżowaniami ulic, przy których mieszka, a nawet sfotografowanym frontem domu. Typowa nowojorska kamienica z czerwonej cegły, ze schodami przeciwpożarowymi, z dużymi oknami. Blisko parku, w ładnej, zielonej okolicy. – A co teraz piszesz? – zapytałem. – Właśnie opublikowałam tekst o legendarnym gitarzyście, Alvino Reyu… – i już podsyła mi link do swojego tekstu, a ja czytam jakbym był stałym czytelnikiem tej gazety i odpisuję, że zazdroszczę jej jednego komentarza. Pewna internautka napisała, że kupiła z mężem mieszkanie po Reyu i że lubią słuchać jego płyt i wyobrażać sobie, że właśnie teraz próbuje w ich salonie z kolegami z orkiestry. Rozmawiam “przez ocean” i przypominam sobie, jak było wtedy, w 1996 roku, kiedy się poznaliśmy. Więc byłem na studiach, rodzice kupili mi walizkową maszynę do pisania, chyba Olimpus, piszę chyba, bo przekazałem ją później poetce Stanisławie Zawiszance i nie mogę sprawdzić. Kilkakrotnie zdarzyło mi się pożyczać tę maszynę kolegom ze studiów do przepisywania ich prac. Mało kto z nas miał komputer, pamiętam, jak jeden z wykładowców skrzyczał koleżankę, że oddała mu pracę napisaną odręcznie. Słowo komórka wciąż jeszcze bardziej kojarzyło się z ciemnym pomieszczeniem, niż z telefonem. W czasie pobytu w Finlandii odkryłem znaczenie komórki, niektórzy mieli po dwa, a nawet trzy aparaty. Córeczka fińskiej pary, u której mieszkałem, w wieku lat czterech dzwoniła do swojej mamy ze swojej komórki i krzyczała: “Głupia mama!” – i rozłączała się. Koledzy z tzw. Zachodu chodzili na internet, ale nie wiedziałem za bardzo co to, więc zostawałem w pokoju. Oni wysyłali do domów e-maile, ja telefonowałem albo słałem faks. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kilka lat później Anne będzie widziała mnie “online” a ja obejrzę zdjęcia satelitarne jej domu, pomyślałbym, że to “matrix”. – Znam świetną księgarnię w Nowym Jorku – mówię Anne, chociaż nigdy w Ameryce nie byłem. – Nazywa się Three Lives, jest w Greenwich Village. – OK, zajrzę tam na pewno, a skąd o niej wiesz? – A, to moja ulubiona księgarnia, zaglądam sobie do niej w internecie, dostaję od nich newslettery z nowościami książkowymi, wiem o niej, bo przeczytałem w jakiejś książce Michaela Cunninghama, że lubi tam zaglądać. Zazdroszczę ci tego Brooklynu – mówię czy też piszę dalej do Anne. – Właśnie czytałem książkę Patti Smith, w której wspomina swoje mieszkanie. No i oczywiście Paul Auster, Philip Roth. No i oczywiście “Brooklyn Boogie” i “Dym”. – No, tak, mówi – Anne – jak przyjedziesz, to połazimy.

Kanon na nowy blog, odcinek 19

Dzisiaj o swoich najważniejszych książkach opowiada

Jerzy Sosnowski, pisarz, publicysta, dziennikarz:

Najważniejsze książki (dla mnie):

1.       (z dzieciństwa)  Joanna Kulmowa: “Stacja Nigdy W Życiu” (z ilustracjami Bohdana Butenki) – jedna z całej serii książek, pisanych na przełomie lat 50. i 60. przez polskich pisarzy, którzy starali się adaptować dla potrzeb literatury dziecięcej konwencje dwudziestowiecznej awangardy (innymi były m.in. “Cyryl, gdzie jesteś?” Woroszylskiego czy “Pięć przygód detektywa Konopki” Domagalika). “Stacja Nigdy W Życiu” Kulmowej była z nich bodaj najbardziej radykalna. Ta antypowieść, czy zgoła “Ulisses” dla dzieci, to mieszanka rozmaitych konwencji powieściowych i dramatycznych, tudzież wypowiedzi odautorskich, wierszy i niby-dokumentów, połączona z fenomenalnymi rysunkami Butenki. Widzę dziś wyraźnie, że po wielokrotnym przeczytaniu tej książki w wieku lat sześciu czy siedmiu, mogłem, rzecz jasna znacznie później, właściwie bez trudności “łykać” najbardziej zakręcone pomysły prozatorskie Joyce’a, Robbe-Grilleta, Cortazara czy Vonneguta, a także malarstwo Picassa (zwłaszcza z lat 40.) – w poczuciu, że to jest dobrze oswojony, mój świat, w który wprowadziła mnie przecież Kulmowa. I Butenko.

2.       Philip Dick: “Ubik” (w tłumaczeniu Michała Ronikiera) – powieść s-f, która (jeśli dobrze liczę) towarzyszy mi już ponad trzydzieści lat, przekształcając się jak w morfingu (komputerowej animacji) w książkę wciąż o czym innym. W tym sensie jest dla mnie rodzajem opowieści mitycznej, nabierającej w rozmaitych okolicznościach rozmaitych sensów. Pod względem roboty warsztatowej ma zapewne niemało wad, ale kto wie, czy właśnie dzięki nim nie wchodzi tak łatwo w interakcje z tym, co mi się akurat w życiu przytrafia. (Arcydzieła, jak to napisał kiedyś Gombrowicz, bywają nieznośnie doskonałe i obywają się niemal bez czytelników).

3.       Julio Cortazar: “Gra w klasy” (w tłumaczeniu Zofii Chądzyńskiej) – jakkolwiek w intencji autora miała, zdaje się, wywracać konwencje realistycznej powieści, dzięki swojej dziwacznej strukturze i przejmująco nakreślonym portretom bohaterów wyznaczyła mi marzenie o życiu w poszukiwaniu “czegoś więcej” i ukształtowała tak dokładnie wyobrażenie o dwóch centrach świata – Paryżu i Buenos Aires, gdzie toczy się akcja powieści – że w rezultacie zwiedzałem obydwa te miasta z “Grą w klasy” pod pachą i uczestniczyłem nawet w groteskowej naradzie jej polskich czytelników na ulicy Cachimayo w Buenos Aires, podczas której zastanawialiśmy się (grono poważnych filologów!) między którymi oknami mogła przechodzić po desce do prasowania Talita, żeby przenieść z mieszkania do mieszkania paczkę yerba mate. Jakbyśmy zapomnieli o różnicy między fikcją a rzeczywistością.

4.       Fiodor Dostojewski: “Idiota” (w tłumaczeniu Jerzego Jędrzejewicza z poprawkami Zbigniewa Podgórca) – o tej powieści powiem coś, być może, skandalicznego: wydaje mi się ona równie źle napisana, jak “Ubik”. A zarazem, choć wracając do tej lektury mam ochotę co chwila wołać: “tak nie wolno! Tak się nie pisze!”, proza Dostojewskiego wprawia mnie w stan podekscytowania bliskiego histerii. I nic dziwnego, że coś podobnego przeżyłem w Jerozolimie, bo ta ekscytacja jest religijnej natury. Dostojewski przedstawia w “Idiocie”, jak bardzo rzeczywisty ideał chrystusowy nie pasuje do nowożytności, a może w ogóle do żadnej  epoki, bo jest “nie stąd”, a “tu” wszystko zostało skażone niedoskonałością.  Otwierają się tu perspektywy tak poważnej refleksji nad wiarą, że na tle “Idioty” właściwie każda wypowiedź o religii razi powierzchownością. No, może poza “Braćmi Karamazow” i Biblią…

5.       Autor nieznany: “Księga Koheleta” (najchętniej w tłumaczeniu Czesława Miłosza) – bardzo długo dawałem się nabierać na rozpowszechniony (prze)sąd, że jest to manifest starożytnej ascezy i tylko zupełnie nie rozumiałem, co w takim razie robią w tej biblijnej księdze zdania w rodzaju “ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej”. Dopiero kiedy zrozumiałem, że “marność nad marnościami” to wezwanie nie do odrzucenia przyjemności zmysłowych, lecz do dostrzeżenia ich przelotności i kruchości, Kohelet stał się dla mnie kimś niebywale ważnym. Kto przypomina o właściwej mierze dla wszystkiego, co nam się przydarza. I kto łączy religijność z bliską mi melancholią.

Czułbym się nieswojo, gdybym nie dołączył do tej listy pięciu ważnych książek choćby wzmianek o kolejnych pięciu tytułach: “Lalka” Bolesława Prusa, “Długie pożegnanie” Raymonda Chandlera (w przekładzie Krzysztofa Klingera), “Nietota” Tadeusza Micińskiego, “Pustynia miłości” Francoisa Mauriaca (w tłumaczeniu Stefanii Zgórskiej) i “Życie jest snem” Calderona (w “imitacji”, czyli niewiernym przekładzie, Jarosława Marka Rymkiewicza).