Back to black

Amy Winehouse

Wchodzę w kolejny etap pracy – pisanie. A tu potrzebny jest rytm, konsekwencja, systematyczność, godziny przy biurku. Nie jest więc wykluczone, że częściej będę zaglądał tutaj. Zawsze pisanie bloga narzucało mi rytm, było jak rozgrzewka. To trochę jak z grą na fortepianie. Godziny ćwiczeń są potrzebne. A blog zawsze był dla mnie jak rozgrzewka przed mozolnym ćwiczeniem. Więc myślę, że teraz będziemy spotykać się częściej, być może codziennie, chociaż wolałbym nie rzucać słów na wiatr.

Nie ukrywam, że też brakowało mi tej regularności bloga, ale naprawdę już nawet nie chcę wracać do ilości zadań, jakie przede mną stały w ostatnich miesiącach. Powiedzmy, że zaczynam dzisiaj – biała karta. Zaczynam ją zaczerniać ale w tej czerni są całe światy i mam nadzieję w całej swojej złożoności, nie tylko mrok.

Dzięki zaproszeniu Legalnej Kultury, z którą jestem związany obejrzałem wczoraj w Kinie Muranów w Warszawie pierwszy polski pokaz filmu dokumentalnego “Amy” w reżyserii Asifa Kapadii. To pełen bólu portret genialnej wokalistki, kompozytorki i autorki tekstów Amy Winehouse. Film niezwykły, bo omal w całości złożony ze zdjęć dotąd nieznanych –  z prywatnych filmów, jakie kręciła Amy, jej bliscy, znajomi, materiałów zza kulis i z domu, fotografii prywatnych, nagrań rozmów telefonicznych. Amy w całej swojej bezbronności. Cudowna, choć kalecząca siebie, otoczenie i świat. Próbowałem sobie wczoraj, oglądając ten film, przypomnieć jak sam reagowałem na wszystkie doniesienia prasowe dotyczące Amy Winehouse, którą jako wielbiciel jazzu ceniłem wysoko, bo mieć taki głos, taki feeling, takie poczucie rytmu to najwyższa sztuka i najwyższa szkoła jazdy. Czytałem przecież, że kolejny raz paparazzi przyłapali ją jak wraca zalana w trupa, albo jak trafia na odwyk, albo jak zniszczyła swoją karierę na bodaj ostatnim swoim koncercie w Belgradzie, gdzie zachowywała się poniżej wszelkiej krytyki, zalana chodziła po scenie bez celu, nie chciała śpiewać, miała wszystko gdzieś.

Ale czytamy i nie widzimy, co za tym stoi, jak było naprawdę, i kim była. Dzisiaj, po obejrzeniu filmu Asifa Kapadii mam poczucie, że Amy była skazana na katastrofę, absolutne samozniszczenie, że z tej sytuacji nie było wyjścia. I być może już jako dziecko (a dzieci czują więcej, nie są niczym skażeni) to wiedziała. Nieporadna matka, która nie reaguje na kłopoty córki. – No, Amy wpadła na pomysł nowej diety – będzie jadła i wyrzygiwała jedzenie, myślałam, że jej to przejdzie. – Więc miała w domu pozwolenie na bulimię. Zdaje się dwunastoletnia zaczęła brać antydepresanty, też przecież z pozwoleniem rodziców. Nie było wtedy mowy o jakiejś terapii. Źle jej, to niech bierze leki. I rzeczywiście było jej nie tylko lepiej ale i pozwalała sobie na coraz więcej. Poszerzała granice. Badała swoje możliwości i reakcje otoczenia. Kiedy ojciec wyprowadził się z domu, bo od lat miał kochankę pozwalała już sobie właściwie na wszystko. Ale jeszcze wtedy umiała uciekać. I uciekała w gitarę i pisanie tekstów. Zaczynała śpiewać. W jednej z cytowanych w filmie wypowiedzi mówi, że depresja może mieć swoje ujście, u niej miała w graniu i komponowaniu. Amy zaczęła objawiać się jako artystka. Kiedy mając 17 lat zaśpiewała “Fly Me to The Moon” było już jasne, że to osobowość, jaka zdarza się w epoce raz, osobowość wyjątkowa. Zaczęła nagrywać i koncertować. Na początku oczywiście bez spektakularnych sukcesów. Ale to był dobry czas. Wynajęły z koleżanką mieszkanie. Miała spokój. I może trochę za dużo wolności. Był to wciąż czas, kiedy ludzie, którym na niej zależało usiłowali jej pomóc. Jej przyjaciółki, jej pierwszy menadżer, który chyba się w niej podkochiwał. Był od niej tylko trochę starszy i bardzo chciał, żeby Amy wyszła na prostą. Kiedy okazało się, że jest już bardzo źle, dosłownie ją wykradł z Londynu aby mogła wyciszyć się gdzieś na wsi, a potem usiłował skłonić do odwyku. I to była jej jedyna szansa. Tylko jej ojciec nie wyraził na to zgody. Amy tego nie potrzebuje.

Dalej już jak staczanie się w sam środek mroku, o którym tak przejmująco śpiewała elektryzując innych. Bo przecież jej piosenki były wyrywane z jej trzewi, z jej doświadczenia i przeżyć. Pisała o sobie tak osobiście, jak tylko to możliwe. Kiedy pisała o zdradzonej i zawiedzionej miłości musiała sobie przypomnieć dosłownie wszystko, nawet jak smakowała szyja jej chłopaka, kiedy ją lizała. Wszystko było ważne, aby napisać jak najpełniejszy tekst. A potem ubrać go w sukienkę a la lata 50 i nadać swingującego rytmu. A myśmy się wszyscy w tych piosenkach od razu zakochiwali od pierwszego słyszenia.

Kariera wirowała, rozkręcała się, nie tylko koncerty, paparazzi i czerwone dywany ale fame pełną gębą, spełnienie bajki o Kopciuszku. Nagrodę Grammy dla Amy Winehouse ogłasza Tonny Bennet, jej idol. I naprawdę widzimy, że ma, że ma to dla niej ogromne znaczenie. Jest jak dziewczynka, która dostała wymarzony urodzinowy prezent. Bo gdzieś na dnie duszy jest dziewczynką, której za szybko zaaplikowano sieroctwo, bulimię i antydepresanty.

Balanguje najlepiej ze wszystkich, z coraz większym przyzwoleniem otoczenia. Nagle w jej życiu pojawiają się mężczyźni, którzy za bardzo zawiedli – ojciec i chłopak, który ją porzucił a o którym pisała w rozpaczy piosenki.

I ten mrok, który już jest nie tylko w sercu ale który chwyta w dłonie i daje się w niego wciągnąć jeszcze bardziej. Im więcej wokół mroku tym większa możliwość ucieczki. Bo wie już chyba, że nie ma komu zaufać a mimo to musi otaczać się ludźmi udającymi przed nią bliskość. To oni przejmują plany i próbują się wywindować na jej karierze. A kariera i sukces są tym od czego uciekała. Powiedziała kiedyś, że jak naprawdę osiągnie sławę, to się będzie musiała zabić, bo z tym nie wytrzyma. Tylko, że tej dziewczynki nikt a nikt nie słucha.

Zapytana przez dziennikarkę telewizyjną, czy ktoś próbował ją zmieniać, odpowiada, że tak, próbowali z niej zrobić trójkąta, ale im nie wyszło. Nawet w ripostach genialna. Musiała być sobą.

Jak w melodramacie “Bodyguard” jedyną osobą (poza pierwszym menadżerem i dwiema przyjaciółkami a od nich oddaliła się sama), na którą mogła liczyć był jej ochroniarz. Prosty chłopak, który wiedział, że jak Amy ma rano robotę, to nie może pozwolić jej wyjść wieczorem. Umiał wyznaczać granice. Ale nie umiał przypilnować.

Nie chciała grać. Chciała się uratować. Ale wtedy “bliscy” nieprzytomną, zalaną, śpiącą wynieśli z domu i wsadzili do prywatnego jeta. Koncertu w Belgradzie nie chcieli odwołać. A ona nie chciała już śpiewać. Nie miała dokąd uciec, więc uciekła w alkohol. Wyszła na scenę. Tam zabiła swoją karierę, ale jeszcze sama trzymała się resztek życia.

Dalej już wiemy. Tonny Bennet mówi w filmie, że powinna stać obok Elli Fitzgerald i Billy Holliday. Mówi, że kiedy nagrywali duet nie powiedział jej jednego, że z życiem nie wolno się spieszyć, że trzeba sobie życie rozłożyć na długo, by starczyło.

Tonny Bennet w przyszłym roku kończy 90 lat, nagrał niedawno świetne duety z Lady Gagą. Maluje i koncertuje. Smakuje życie.

Amy Winehouse miała 27 lat kiedy od życia uratował ją mrok. Pozostawiła tu swój talent, swoją miłość i tajemnicę.