Ferwor

Bywam zawodowo w różnych miejscach i coraz częściej słyszę, abym pisał bloga, nie przerywał, nie zaniedbywał. Przepraszam za tę nieregularność tutaj i obiecuję poprawę. Po prostu pracuję jak nigdy dotąd, bywa po siedem dni w tygodniu, moja praca polega głównie na przygotowywaniu się do spotkań, dokumentowaniu książek, nagrywaniu rozmów i przygotowywaniu się do nich, wyjazdach i naprawdę często już po prostu nie mam siły, aby otworzyć i to okienko. A przecież lubiłem, lubię. Czekam na to. Dzisiaj powiedziałem sobie ostatecznie: no, już dłużej nie możesz, Grzela, zabierz się za bloga. Napisz coś. Więc jestem i witam Państwa bardzo serdecznie.

Po takiej przerwie nawet zacząć jest trudno. Więc zacznę od końca. Od dnia dziecka, a właściwie setnych urodzin księdza Jana Twardowskiego, którego miałem zaszczyt i przyjemność znać, bywać w jego drewnianym domku w klasztorze sióstr Wizytek. I w ogóle ksiądz Jan mi towarzyszy bo jego zdjęcie (to które ilustruje naszą rozmowę w mojej książce “Rozum spokorniał) wisi obok biurka, tuż pod zdjęciem mojej nieżyjącej Babci i lubię sobie po prostu na nie czasem popatrzeć. Ksiądz Jan zamyślony, a nad nim krzyżyk zbity z dwóch patyków, nierównych, zwyczajnych. Kiedyś jechaliśmy autem na spotkanie, które z księdzem prowadziłem i mówił, że szuka tytułu dla tomiku wierszy dla dzieci, a “Patyki i patyczki” już ma. Wymyślaliśmy różne tytuły, ostatecznie wygrały “Ogony i ogonki” ale nie pamiętam, żeby taki akurat tomik wierszy wyszedł.

Myślę dzisiaj o Janie Twardowskim, księdzu poecie, księdzu paradoksie – jak określiła go Magda Grzebałkowska w tytule biografii, jaką napisała. Myślę sobie, jak daleko jestem od tego czasu i miejsca, kiedy ksiądz dzwonił i zapraszał na rozmowę. Szliśmy krętą kamienną uliczką w klasztorze Wizytek, potem wspinaliśmy się po drewnianych schodach na górę, by rozmawiać, z przerwą na oglądanie dziennika, u sąsiadów księdza, braci organistów. Ksiądz często w czasie tego oglądania zasypiał. Ale też wielką przyjemnością było wspólne oglądanie filmu “Zmierzch bogów” Viscontiego. Być może niebawem, wiem, jak znajdę czas, napiszę więcej o księdzu i o tych wizytach, o naszych spotkaniach i rozmowach.

Tak ciekawie się w życiu przecinają drogi. W sobotę, w Mińsku Mazowieckim, mieście urodzenia Jana Himilsbacha miałem zaszczyt poprowadzenia uroczystości honorującej Janusza Głowackiego (wygłaszałem również “laudację bez patosu”). Odsłaniał swoją gwiazdę w Alei Gwiazd Literatury. W ubiegłym roku pierwszą gwiazdę odsłaniała pani Julia Hartwig i też miałem przyjemność przedstawić jej twórczość i dorobek. Ten świetny pomysł Alei Gwiazd Literatury pochodzi od Elżbiety Sieradzińskiej, dyrektorki Miejskiej Biblioteki Publicznej w Mińsku Mazowieckim. Tłumaczyła rok temu: dlaczego w Mińsku? A dlaczego nie?!

To jest fantastyczna impreza integrująca miasto, skupiająca mieszkańców wokół literatury, nagłaśniana, połącza z różnymi konkursami, w tym roku na plakat ilustrujący jedno z dzieł Janusza Głowackiego. Art Color Ballet z Krakowa pokazał spektakl “O.K.O” – połączenie tańca, performance’u, bodypainting, koloru i światła. Takie pomysły jak ten pokazują, że literatura nie musi być wstydliwa, chodzić marginesami. Przeciwnie, może przykuwać uwagę. Pomysł z odsłanianiem gwiazd ważnych pisarzy uważam za znakomity. I trzymam kciuki za kolejne edycje. W ogóle wspaniale, że i pani Julia Hartwig i Janusz Głowacki zdecydowali wziąć w tym udział, nadać tej imprezie rangę i ton, a Mińsk ze świetną, bardzo nowoczesną biblioteką i spotkaniami, jakie organizuje w ciągu roku staje się ważnym miastem dla pisarzy.

Pisząc o tym, nie mogę nie napisać paru zdań o Elżbiecie Sieradzińskiej, dyrektorce tej biblioteki, pięknej postaci. Ela jest romanistką, wokalistką, muzykiem, alpinistką, podróżniczką. Napisała dla wydawnictwa Pascal przewodnik po Wyspach Zielonego Przylądka, bo świetnie je zna – była najbliższą przyjaciółką charyzmatycznej choć nie kokietującej publiczności Cesarii Evory i właśnie wydała jej biografię, osobistą, emocjonalną, prawdziwą. Ktoś może nie dowierzać. Jak to? Bibliotekarka z Mińska Mazowieckiego najbliższą przyjaciółką Evory? Potwierdzam, że to prawda. Nie tylko widziałem, jak Evora Elę traktuje, nie tylko byłem świadkiem, że Ela ma na Evorę wpływ, ale też sama bosonoga królowa powiedziała w wywiadzie, który z nią robiłem, że Ela jest jej prawdziwym i jedynym przyjacielem. A Evora zawsze mówiła dokładnie to co chce i nigdy nie mówiła tego, czego się od niej oczekuje.

Kiedy wydawałem jakieś pięć lat temu wywiad-rzekę z Marianem Kociniakiem “Spełniony”, wiedząc, że Grażyna, żona Mariana jest fanką Evory, poprosiłem Elę aby zaśpiewała na wieczorze promującym książkę w Teatrze Na Woli swoje piosenki, w tym dedykowaną Cesarii. Tamten wieczór prowadził pan Wojciech Mann. Ela poruszyła publiczność. Nagle weszła na scenę, taka myszka, jaką jest fizycznie, trzymała w ręku gitarę a potem oczarowała słuchaczy.

Jak ja lubię, że się tak w życiu historie i opowiadania splatają. Właśnie odezwała się do mnie Chiara z Mediolanu. Kilka miesięcy temu, w Mediolanie okazało się, że mój internet w telefonie nie działa, więc z GPS-u nici, nie mogłem znaleźć ulicy, przy której mieszka siostrzeniec Oriany Fallaci, do którego szedłem na rozmowę. Błądziłem jak oszalały, wiedziałem, że jestem blisko. Ale kręciłem się w kółko, nerwowo patrząc na zegarek. Wiedziałem, że zaraz się spóźnię, a tego w sobie nie jestem w stanie zaakceptować. Więc spocony, zdenerwowany usiłowałem złapać taksówkę. Żadna się nie zatrzymała. Na ulicy stała Chiara (chyba z ojcem), nie znałem jej oczywiście. Obca osoba. Przypadkowa w tym miejscu. Podszedłem, pytam o ulicę, której szukam. Nie znała. Błagalnym tonem poprosiłem, czy nie zadzwoniłaby po taksówkę. Zadzwoniła chętnie. Czekała ze mną, aż taksówka przyjedzie. Ale nie pojawiła się. Zadzwoniła ponownie, okazało się, że taksówki z jakiegoś powodu nie wysłano. Zadzwoniła do innej korporacji. I znów ze mną poczekała. Słyszałem tylko, że przedstawia się Chiara. I szukałem na Facebooku tej Chiary z Mediolanu. I w końcu znalazłem, bo właśnie odezwała się na mój apel. To jest dopiero news! Znaleźć we Włoszech osobę spotkaną na ulicy, której się nie znam, której telefonu się nie ma, nie zna nazwiska.

A w Mediolanie i we Florencji tyle miałem rozmów o Irenie Conti, bohaterce mojej książki “Wybór Ireny”. We Florencji pustymi korytarzami Ufizzi, poza publicznością, prowadziła mnie inna Oriana. Irena zatrzymywała się u jej rodziny na Sycylii, kiedy przyjeżdżała tam pomieszkać. O tej niezwykłej wizycie w galerii pisałem już tutaj. Zostanie na całe życie.

Dzisiaj znów dużo myślałem o Irenie. Nagle wpadłem w pasjonującą biografię “Ferwor. Życie Aliny Szapocznikow” Marka Beylina i w trakcie tej lektury Irena do mnie wracała. Szapocznikow też wybrała pewną mistyfikację, jak Irena przeszła wojenne piekło, jak Irena po wojnie wpadła w upijanie się życiem i stanęła po stronie jasności, próbowała znaleźć dla siebie miejsce, określić siebie, szukała w Polsce i poza nią. Szukała w sztuce. Podobnie jak Irena uczyniła swoim tematem znikanie. Irena postanowiła zgubić postać, jaką była naprawdę. Szapocznikow ze znikania uczyniła temat. Pisze Marek Beylin, że “samo rzeźbienie traktowała jako swoisty performans, zapis znikania, a nie stawania się: najpierw przestawali być potrzebni modele, ustawał proces twórczy, a potem sama artystka była już niewidoczna. Zostawało samotne dzieło, zredukowany rezultat procesu twórczego. To widzenie dzieła jako zapisu braku, nieobecności będzie później częstym motywem jej twórczości”.

To Szapocznikow. A Irena dziełem uczyniła samą siebie. Zredukowała siebie. Zostało samotne dzieło, zredukowany rezultat procesu twórczego.

Andrzej Wajda mówił o Szapocznikow: “Tak jak my wszyscy powinna była iść za głosem zmarłych. Ale tego nie robiła”.

Irena też nie szła za głosem zmarłych. Nigdy.

Beylin o Szapocznikow: “Wejść całą sobą w to, co jest, by zostawić to, co było”. I znów Irenę można  by pod tym podpisać. Wracała dziś do mnie całą lekturę. Bez wątpienia napiszę o tej książce oddzielnie. Czytam dalej, z przejęciem i radością.

“Wybór Ireny” też dotknęło zniknięcie.

I tak idę po losach i historiach.
Ferwor. Genialne słowo.

Tyle się odnajduje i tyle gubi. Każdego dnia.