Próbuję się poskładać. W ostatnich dniach nagromadzenie pracy, rozmów, spotkań. Redagowanie. Pisanie. Notatki do nowych tekstów. W dodatku za oknem deszcz, szaro, a drzewa zginają się omal do ziemi. Słychać wiatr nawet przy szczelnie zamkniętych oknach. Gdyby mój świat nie był tak gęsto tkany zadaniami, zapewne usiadłbym w kącie, w ciepłym świetle lampki i po prostu czytał coś, co współgra (jak “Wichrowe Wzgórza”) albo wycisza (poezja). Ale naprawdę trudno znaleźć takie chwile.
Mam na stoliku przy kanapie drugi tom “Dziennika” Julii Hartwig, po który sięgam, żeby złapać równowagę. Otwieram na dowolnej stronie i bywa, że od razu znajduję coś dla siebie.
W tych dniach, kiedy dużo różnych smutków i zmartwień i jakoś wygrzebać się trudno, nagle czytam u pani Julii: “Zajrzeć głębiej niż rzeczy płyną, znaleźć to, co pozwoli nam wytrwać we własnym świecie, nie zaniedbując służby, którą każdy z nas odrobić musi”.
Od razu można się nad tym zatrzymać. Bo takim mozołem wydaje się zaglądanie w siebie. Trwanie we własnym świecie też wydaje się coraz częściej dzielnością. A potem te słowa o “służbie”. Mam takie poczucie w kontekście swojego życia i swojej pracy. Poczucie, że to, co robię powinno mieć sens i że się komuś przydaje a może po prostu, żeby robić to, co się umie jak najlepiej, żeby wypełniać ten obowiązek też względem siebie. Złoszczę się omal każdego dnia, że w tym kraju praca nie jest służbą, że się ją odwala, nie bierze za nią odpowiedzialności, że się maltretuje ten kraj niedbałością, nierzetelnością, brakiem jakiejkolwiek odpowiedzialności. Mam daleko rozwinięte poczucie obywatelstwa i tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego tak mnie irytuje brak dobrze wykonywanej pracy.
Staram się od siebie wymagać i sobie nie odpuszczać.
Czytam “Dziennik” pisany od roku 2011 i zauważam, jak zapisuje Obecność. Temat dla mnie ważny. Tu, na jego kartach, wciąż jeszcze Tadeusz Mazowiecki, Tadeusz Konwicki czy Stanisław Barańczak, którzy tak nam umknęli z mapy, po której poruszamy się w przestrzeni czy literaturze.
Kiedy na studiach zamieszkałem w kamienicy na rogu Okólnika (11a) i Ordynackiej z przejęciem omal każdego dnia patrzyłem na idących Ordynacką, w dół, za Akademię Muzyczną państwa Konwickich. A później kiedy pan Konwicki został sam, patrzyłem jak dziarskim krokiem przemierza Chmielną, Nowy Świat, Ordynacką, Foksal, Plac Trzech Krzyży, Wiejską. Był fragmentem pejzażu tej części miasta. W jakimś sensie też moim fragmentem codziennym. Ale to był czas kiedy w pobliżu mieszkali również inni wielcy – Marian Brandys, Irena Kwiatkowska (na Tamce), Edward Dziewoński (na Wareckiej)… W kawiarni Bliklego przy pustym dziś stoliku Tadeusz Konwicki, Andrzej Łapicki, Gustaw Holoubek, Janusz Morgenstern…
A potem okazało się, że ten Okólnik 11a, gdzie mieszkałem sąsiaduje z Okólnik 9, gdzie wychowała się pani prof. Joanna Penson, bohaterka mojej książki “Było, więc minęło”. Ona zaś opowiedziała mi, że wychował się tam pan Jerzy Wasowski, Starszy Pan. I mieszają się czasy, i są równolegle.
Wspomnienia są ważnym pejzażem. Obejrzałem dopiero co film amerykański “Still Alice” z główną rolą Julianne Moore (dostała dziś w nocy za tę rolę Złotego Globa). Gra znaną lingwistkę, dla której słowa są podstawą i życia i pracy. Zapraszana jest z wykładami na najważniejsze uniwersytety na świecie. W czasie jednego z nich orientuje się, że gubi słowa. Jest ich coraz mniej. Traci pamięć. Gubi się nawet na kampusie uniwersytetu, na którym pracuje. Ma pięćdziesiąt lat a diagnoza jest bezlitosna – choroba Alzheimera. Próbuje z nią walczyć. Ale świadomość, która długo jeszcze zostaje jest dotkliwa. Dopiero gdzieś nad morzem, gdzie ma dom i gdzie spaceruje, dopiero w tym bezkresie choroba jest mniej ważna. Tutaj sama jest fragmentem.
Zachwycił mnie u Julii Hartwig jej pejzaż: Śniło mi się jezioro Como. Zachowane w pamięci wybrzeże jeziora, pełnie niebieskości i słońca. I okryta zielenią góra, na której zboczu przysiadła siedziba Fundacji Amerykańskiej, goszczącej artystów. Tygodnie spędzone przed laty nad jeziorem Como zostawiły w mojej pamięci z niczym nieporównywalny obraz, ujęty we własne ramy, osobny, do niczego nie przystający. Do willi Serbelloni, siedziby fundacji, prowadziła pnąca się po zboczu góry droga, ogród wokół budynku obsadzony był z rzadka rozrzuconymi drzewami owocowymi, z okien rozciągał się widok na zatokę, osłoniętą grzbietami gór. Mieszkając tam, zapominało się, że w dole żyje portowe miasteczko Bellagio. Tu panowała tylko przyroda. Jak tajemniczy był ten widok rozświetlony na przemian gwiazdami lub wędrującym księżycem! Czasem pojawiał się na zatoce mały stateczek lub, wczesnym rankiem, łódź z samotnym rybakiem, który wyruszył na połów. Wspominam pobyt nad jeziorem Como jako dar, niczym niezasłużony, a tak hojny.
(Julia Hartwig “Dziennik. Tom2”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014)