It’s a protest song – It’s a love song

Tak dobrze, że jeszcze słońce. Ostatnie promienie smakują tak samo a może nawet lepiej niż pierwsze. Ostatnie tygodnie słońca przełamującego lato z jesienią smakuje się wolno, jak dojrzałe wino. Winogrona też już słodkie, omal granatowe. Więc smakuję, cieszę się. I koty jeszcze wylegują się w ogrodzie. Chętnie bym tak pospał ale tego się już raczej nie nauczę.

Ostatnie dni wolniejsze, ale jak to zwykle bywa spadek formy, zaziębienie, mimo to w ogrodzie, w Łazienkach, na spacerach, z lekturami (a właściwie dokumentacją do kolejnej książki), rozpisywaniem jesiennych planów, bo za chwilę zacznie się promocja “Wyboru Ireny”.

Wczoraj w Łazienkach długa rozmowa z przyjaciółmi na temat naszej pracy, entuzjazmu, również rynku książki. Uświadomiłem sobie, choć nie po raz pierwszy, że albo się zestarzałem albo przeszedłem na jakąś drugą stronę mocy, bo wypaliła się we mnie chęć zmieniania świata, to znaczy ta naiwna wiara, jaką długo miałem. Teraz widząc młodsze od siebie pokolenia wierzące, że tyle można, że świat czeka na ich pracę, zupełnie tego nie rozumiem. Patrzę, wstyd się przyznać, ale to napiszę, z politowaniem. Jakby mnie nagle dopadł realizm. Mam w sobie protest przeciwko działaniu w jakichkolwiek strukturach (albo odbiła mi niezależność), stało się to w dużej mierze, kiedy nastąpiła zmiana dyrekcji w Teatrze Na Woli, gdzie byłem kierownikiem literackim. Zaangażowałem się wtedy w obronę naszego dyrektora Macieja Kowalewskiego, za którym stał cały zespół teatru i artyści z nami współpracujący. Panią Barbarę Krafftównę, która chodziła z nami protestować na posiedzenia Rady Warszawy, nazwałem wówczas Che Barbarą. To był piękny czas – czas walki, choć trudny dla nas wszystkich, ale była jeszcze we mnie ta wiara. Potem okazało się, że jest ściana nie do pokonania. Teraz obserwuję podobne ruchy, w kilku teatrach, które znam, przyglądam się temu z poczuciem deja vu. Ale też ze świadomością, że status artysty nic dzisiaj nie znaczy. Kiedy ktoś dzwoni do mnie z jakimś projektem, który ma szansę zmienić rzeczywistość, ja tej możliwości zmiany już nie widzę. Odpowiadam: Dziękuję, ale nie ze mną. Ale nie ja.

Uważam, że trzeba robić swoje. Wbrew wszystkiemu. Świata to nie zmieni, ale może jakoś kogoś pojedynczego uczuli, komuś coś uświadomi. Musiałbym napisać oddzielny tekst o rynku książki, może napiszę. Ale też mam już poczucie, że nawet najlepsza promocja nie przekłada się na sprzedaż. Na sprzedaż przekłada się tylko dobra umowa wydawcy z hurtownikiem lub siecią księgarską, dobra dla hurtownika lub sieci. Odwiedzam często księgarnie, coraz trudniej mi się tam odnaleźć, a odnaleźć tam swoje książki to już w ogóle tajemnica. Nowy tytuł żyje dwa do trzech miesięcy i wraca do magazynu. Poprzednich tytułów nie widzę wcale. Więc zaczynam z każdym kolejnym tytułem tę samą tytaniczną robotę.

Może nie jestem już chorobliwym optymistą, może jestem po prostu realistą. Mam w sobie entuzjazm dla własnej pracy i własnej pracowitości, i jak świstak zawijam te sreberka. Bez jakichkolwiek oczekiwań. Owszem, jestem odpowiedzialny za swoją pracę, pomagam w jej promocji, zależy mi na sprzedaży, to oczywiste, ale nie mam oczekiwań.

Myślę sobie, że żyjemy w bardzo trudnym czasie tandety, rolników szukających żon, teściowych wybierające synowe na castingach, serii książkowych o kolejnych latach w agreście, patelni na poczesnych miejscach dużych księgarń i nie powiem, czasem kogoś, kto tam te patelnie umieszcza chciałbym rąbnąć ostro w łeb. Żeby się zbudził. Bo może ten świat głupoty śni się tylko?

Ale już patelni nie chwycę, nie rąbnę, dziękuję, zrozumiałem: świata nie zmienię. A swoje będę robił najlepiej jak potrafię. Dając z siebie maksimum. Może jeszcze coś nowego wymyślę. Planuję program o książkach. A ponieważ realizuję swoje plany, zapewne niebawem dam znać, gdzie go będzie można obejrzeć. Choćby i to mogę jeszcze zrobić. I jeszcze dużo, dużo innych działań. Bez oczekiwań, że przyniosą efekt. Może i straciłem wiarę, mam alergię na świat z założenia spektakularny. Niech będzie po prostu dobry.

Wracam do lektury. Oriana Fallaci “Kapelusz cały w czereśniach”. Toskania, Florencja, wino i oliwa. I ludzie zanurzeni we własnym świecie. I jeszcze jej maszyna do pisania Olivetti Lettera 32. Mnie na dzisiaj wystarczy.