Od rana do nocy w pisaniu, najtrudniejszy czas, kiedy książka jest już właściwie książką, ale tyle jeszcze różnych wątpliwości, pytań do samego siebie. Zawsze, kiedy kończę książkę przestaję mieć do siebie samego zaufanie, zmieniam, skreślam, skracam, dodaję, pracuję nad tekstem właściwie do samego końca, jeszcze po redakcjach wydawniczych, kiedy książka ma iść do druku. Teraz muszę uciec na dwa tygodnie, bo w Warszawie jestem związany telefonami, sprawami codziennymi, których nie da się ominąć, różnymi zawodowymi zdarzeniami. Muszę uciec i skończyć pisanie tekstu, żeby po powrocie mieć jeszcze chwilę na kolejną redakcję siebie. Wyjeżdżam zagranicę, do malowniczego otoczenia, nad morze, i zaraz przypomina mi się film Ozona “Basen”.
Oczywiście poza komputerem i zgranymi plikami do pracy, zabieram ze sobą trochę lektury. Zresztą nie wyobrażam sobie pisania bez czytania. Spakowałem “Grecja. Gorzkie pomarańcze” Dionisiosa Sturisa, “Oczy czarne, oczy niebieskie” Marii Wiernikowskiej, “Na Sycylii” Matteo Collury, a także dwie książki z przeciwnych skrajnie obozów politycznych: wywiad-rzekę Marty Stremeckiej z Jerzym Urbanem (o, dziwo największą zachętą była świetna recenzja Tomasza Wołka) i Barbary Szczepuły “Alina Pienkowska. Miłość w cieniu polityki”. Z tym, że znakomicie napisaną książkę o Pienkowskiej zamierzam po prostu skończyć w samolocie, bo już omal, omal ją przeczytałem. Myślę, że to całkiem niezły wakacyjny zestaw.
Mam nadzieję odzywać się z podróży i z pisania (jeśli będę miał dostęp do sieci).
A ponieważ nie wychodzę z tomiku wierszy W. S. Merwina, i nie zamierzam zbyt szybko się z niego wyprowadzać, bo to naprawdę jakieś odkrycie, przepisuję jeden z jego wierszy “podróżnych”:
W.S. MERWIN
PLANH NA ŚMIERĆ TEDA HUGHESA
Tyle było wtedy ulic w Londynie
miały tam być zawsze
dość by przemierzyć wszystko od początku do końca
tyle było dni by nimi wędrować
wracaliśmy o jakiejś porze roku
jakbyśmy wracali w wolny dzień
tyle było słów gdy tak wędrowaliśmy
we troje albo we dwóch
połowa zdań wzlatywała niedokończona
gdy stawialiśmy kołnierze które przeżyły wojnę
jesień w parku wiosnę na wzgórzu
zimę na mostach pod urywkami słów
tyle było rosy nawet w Bostonie
nawet świetlistą jesienią tyle planet zastygłych
na parapetach przeźroczystych domów było jasne
cały czas że to nastąpi zanim się stało
nim serca zatrzymały się jedno po drugim
i zaczął się niemy lament bez końca
mieliśmy dogonić kilka z tamtych zdań
we Francji albo w Idaho mieliśmy znów
otrzepać je i posłuchać
co pominęła historia czy geografia
czego nie tknęła jadowita pogoda
to była tylko kwestia gdzie i kiedy
(przełożył Paweł Marcinkiewicz; z tomiku “Imię powietrza”, Znak, Kraków 2013)