Jestem.
Słucham właśnie świetnej płyty akordeonisty Marcina Wyrostka, wydanej przez Kayax, i chyba moim ulubionym “kawałkiem” stał się ten z wokalem Kayah, ludowy “Jovano, Jovanke”.
Zaś w ostatnich dniach często wracałem do płyty Agi Zaryan z wierszami Czesława Miłosza. Ile razy słyszę “Piosenkę o końcu świata”, uderza mnie jak wielki i ważny to wiersz. Zarówno muzyka jak i wokal niczego nie odbiera sile tego wiersza, współistnieje z nim, to ten “dźwięk skrzypiec”, który “w powietrzu trwa”. Rzadko zdarzają się tak udane muzyczne interpretacje wielkiej poezji, jak ta płyta Agi Zaryan. I chyba nie tylko ja mam takie wrażenie, skoro na premierze filmu “W ciemności” Agnieszki Holland stojąc z grupą przyjaciół zauważyliśmy Agę Zaryan i było takie poruszenie między nami. Natychmiast wszyscy powiedzieli: “mam jej płytę, chcę ją poznać”. No to ja, jako najodważniejszy, zaproponowałem, że przedstawię, chociaż pani Zaryan nie znałem. I pobiegliśmy do niej, i jedno przez drugie komplementowało, chwaliło, dziękowało. A potem długo byliśmy jeszcze poruszeni tym spotkaniem. Myślę, że spotkanie z jej muzyką zawsze jest bardzo intymne, i stąd taki entuzjazm i chęć podzielenia się swoimi wrażeniami.
A skoro wspomniałem “W ciemności”, to właśnie w moim ukochanym “New Yorkerze”, który prenumeruję, w numerze 13 do 20 lutego 2012 ukazała się spora recenzja filmu Agnieszki Holland, napisana przez Davida Denby. Autor precyzyjnie pisze o roli Roberta Więckiewicza, m.in.: wspaniały polski aktor teatralny, czyni Leopolda Sochę pozornie powściągliwym, przebiegłym, kalkulującym Everymanem. Pisze też o Krzysztofie Skoniecznym, Kindze Preis i Agnieszce Grochowskiej. Recenzent komentuje, że Agnieszka Holland znakomicie rozkłada w filmie akcenty i doskonale wie, kiedy wychylić się z kanałów na powietrze. “Za każdym razem, kiedy to robi, światło dziennie wydaje się być błogosławieństwem”. Tak się cieszę z fantastycznego przyjęcia filmu w Ameryce, co znaczy, że będzie miał długie życie.
Nie tak dawno robiłem z Agnieszką Holland rozmowę do miesięcznika “Zwierciadło”, która ukazała się w styczniu tego roku. Zapytałem w nim, czego kino uczy reżysera. Odpowiedziała: “Pokory. Kino nie istnieje. To zamknięty w metalowej puszce zapis na taśmie światłoczułej, albo – ostatnio coraz częściej – zapis elektroniczny na hard drivie. Kino zaczyna istnieć, dopiero jak ogląda je widz. Reżyser bez widza jest tylko producentem cieni. To widz ubiera je w ciało i nadaje im życie”.
Tak się złożyło, że ostatnio spotkałem pewną znajomą pracującą w wytwórni filmowej. Rozmawialiśmy o odnawianiu filmów, ich digitalizacji, czyszczeniu obrazu. Powiedziała coś, co dało mi do myślenia: Ciągle pracuję z młodymi ludźmi, którzy restaurują filmy i za każdym razem przekonują mnie, że stare taśmy można już wyrzucić, bo na nowych nośnikach filmy będą wieczne. Nie rozumieją, jak im tłumaczę, że nie będą. Pracuję w wytwórni długo i przeżyłam już wiele wiecznych nośników. A to nowe taśmy magnetyczne, a to jakieś taśmy telewizyjne. Za każdym razem słyszę, że wywołane filmy będą krótko. A kiedy są trzymane w odpowiedniej temperaturze i wilgotności, będą tak długo, jak będziemy o nie dbali. Tych taśm telewizyjnych, które miały zapewnić kinu wieczność już nie ma. A filmy w puszkach wciąż są i są.
To miało też swój akcent humorystyczny, jeśli wolno mi cokolwiek zdradzić, bo w tej rozmowie uczestniczyła też pani Barbara Krafftówna, która nagle powiedziała: “Jak mnie ktoś zapyta, co robię, że się tak świetnie trzymam, odpowiem, że jestem kinem i to dzięki odpowiedniej temperaturze i wilgotności!”.
A skoro o kinie. Nie tak dawno bardzo tutaj chwaliłem nowy film Magdaleny Łazarkiewicz “Maraton tańca”, który zrobił na mnie duże wrażenie swoją bezpretensjonalnością i w gruncie rzeczy prawdą i szczerością wypowiedzi. Wczoraj zauważyłem w Empiku, że film jest już wydany na dvd, więc z tego miejsca gorąco polecam spotkanie z tym filmem.
A ja wracam do obserwacji kotów. I do pisania. I do czytania. Skoro jestem.