Taka wspaniała wiadomość! Mamy dwie nominacje do Oscara: dla filmu “W ciemności” Agnieszki Holland i dla Janusza Kamińskiego za zdjęcia do filmu “War Horse”. Oglądałem ogłoszenie werdyktu na żywo, nominowanych wymieniono bardzo szybko, trudno było jakoś okiełznać emocje. Napięcie rosło. Nawet śniło mi się dzisiaj, że “W ciemności” dostało nominację. Kocham ten film z wielu powodów, a przeżywałem również za przyjaciół, którzy ten film tworzyli. Jeśli ja, widz, tak przeżywałem, to, co dopiero musiała czuć Agnieszka Holland, co musieli czuć ludzie w niego zaangażowani całym sercem. Bardzo wszystkim twórcom filmu “W ciemności” gratuluję. I w ogóle to wielka radość, że Polska jest w tym rankingu, że tak wysoko oceniono już dzieło Agnieszki Holland. To powód do wielkiej dumy. A ja jestem po prostu kibicem kultury, tak jak są kibice sportowi, którzy każdą swoją komórką przeżywają mecze, zwłaszcza te, w którym bierze udział polska reprezentacja, tak ja każdą komórką przeżywałem ogłoszenie dzisiejszego werdyktu. I wciąż mam w sobie emocje kibica. Dzień do świętowania.
Poza tym bardzo się cieszę, że w kilku kategoriach nominowano twórców filmu “Służące”, o którym z takim entuzjazmem tutaj pisałem. No i Max von Sydow, dla mnie jeden z najważniejszych aktorów.
Ale zajrzałem tutaj również z powodu emocji związanych z lekturą nowej powieści Hanny Samson “Życie po mężczyźnie”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak. Słusznie wydawca na okładce pisze, że to powieść przejmująca i dotkliwie prawdziwa, najbardziej dojrzała i uniwersalna w dorobku pisarki. Jest precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. Dotkliwie bolesna i powściągliwa zarazem. Jej bohaterką jest kobieta 55+ (tak sama o sobie pisze), która uciekła z miasta na wieś, żeby nic nie musieć, a może po prostu po to, żeby pisać. Wyjmuje z pamięci skrawki wspomnień, ale nie po to, by dokonać jakiegokolwiek rozliczenia. Raczej by pokazać, jak doszła do miejsca, w którym jest – miejsca całkowicie harmonijnego, do stanu absolutnej zgody ze sobą. I chyba, takie odnoszę wrażenie, bardzo lubi ze sobą być.
“Jak się zagrzebać we wspomnieniach, to dopiero widać, ile ich jest. Jedno pociąga za sobą drugie, drugie trzecie i tak dalej. Teraz ciągnę za nitkę pod tytułem wstyd. Chodzi o ten wstyd, z którym się urodziłam. Nie lubię grzebania we wspomnieniach, ale jak się zacznie, trudno przestać. Jak ze słonecznikiem. Można tak dłubać i dłubać, i wszystko staje przed oczami. Aż się można spalić ze wstydu”.
To nie jest powieść o pęknięciu, to raczej powieść o sklejaniu, o sile odradzania się wciąż na nowo, o tym, że wbrew wszystkiemu, co bohaterkę spotkało nie dała się zniszczyć ani zdegradować, a spotkało ją wiele: współuzależnienie, rozwody, wreszcie rola byłej żony przestępcy.
“I niech mu ziemia lekką będzie mimo wszystko, bo swoją lekcję odebrał za życia, tylko nie zdążył nic naprawić, ale żywi mają czas, żeby z tym sobie poradzić, a on już nie” .
Bohaterka pisze, że dostała od Pana Boga tyle, ile była w stanie znieść, nie mniej. I jest za to wdzięczna. Doszła do miejsca, w którym – jeśli chce – może sobie pomarnować czas do woli.
Co to znaczy, że książka jest dotkliwa i powściągliwa zarazem? Dla mnie to się nie wyklucza. To, co bohaterka książki wyciąga ze swoich wspomnień, czasem uderza jak kamieniem. A jednak mówi o tym z perspektywy kobiety wewnętrznie spełnionej, pogodzonej, pogodnej. Powściąga więc emocje. Ubiera je w formę. To trochę jak z poezją Julii Hartwig. Czytamy, i często nas boli, ale poetka nie dopuszcza własnych emocji. I dlatego jej wiersze są tak silne. I tak właśnie czytam powieść Hanny Samson. Ona te emocje przenosi na czytelnika, pokazując równocześnie, jak Julia Hartwig, że jest szczęśliwa, w swoim fragmencie świata, na swoim miejscu, ze sobą. Ta powieść była w długiej podróży od czasu debiutanckiej powieści Hanny Samson “Zimno mi, mamo”, wydanej w 1996 roku. – Powieści, którą też bardzo cenię i do której czasem wracam. Ta powieść była w długiej podróży w głąb siebie i stała się żyjącą, urodzajną glebą. Zresztą w którymś miejscu bohaterka wyznaje: “Długo szukałam swojego głosu”.
To nie jest powieść psychoanalityczna czy psychoterapeutyczna, jak niektórzy znający Hannę Samson jako psychoterapeutkę, mogliby się spodziewać. Pisana jest raczej z miejsca, w którym osiągnęło się skutek analizy i terapii, z miejsca, w którym częściej widzi się światło niż mrok. Światło bijące z własnego (to znaczy bohaterki) wnętrza. Chciałbym być w takim miejscu któregoś dnia. Odstawić bagaż. Może dlatego tak w tę książkę wpadłem. Tak ją przeżyłem. Złoszcząc się tylko, że jej bohaterka w którymś miejscu wyznaje, że pisze dla kobiet, że nie chce się jej pisać dla mężczyzn.
Mariusz Szczygieł, co wielokrotnie przypominałem, mówi zawsze, że pisać należy jak bagno, że należy stworzyć czytelnikowi taki grunt, w którym on będzie grzązł, wpadał coraz głębiej. Dotyczy to raczej narracji i konstrukcji tekstu. U Hanny Samson to się sprawdziło co do joty. Najpierw buduje interesujący, głęboki portret psychologiczny swojej bohaterki, by zaserwować czytelnikowi po chwili kryminał, żeby nie powiedzieć przepis na zbrodnię doskonałą, ale nie poprzestaje na tym, upodabnia pisarkę piszącą powieść do pisarki piszącej powieść, w której opowiada o podobnej do siebie kobiecie. Zaczyna grać konwencją, co powoduje, że już naprawdę trudno się od tej powieści uwolnić. Przeczytałem jednym tchem, i nie było we mnie jeden letniej emocji podczas tej lektury.
I nie należy się spodziewać, że będzie to powieść z kluczem, bo już na samym początku autorka (a może to już jej bohaterka) wyznaje: “Podobieństwo bohaterów do jakichkolwiek postaci rzeczywistych, choć nieprzypadkowe, nie jest wcale tak duże, jak by się mogło wydawać, bo powieść to powieść i rządzi się własnymi prawami”.
Szczerość tej książki (lub książki pisanej w książce), moim zdaniem, polega na filtrowaniu emocji, nadawaniu im formy, na pozwoleniu czytelnikowi, by to on odsłaniał i wyciągał wnioski, może by zdobył się na postawienie siebie w roli podglądacza. Szczerość jest po stronie czytelnika.
“Jeszcze tylko jedno i przestanę. To już wyszło do połowy, nie dam rady go wepchnąć z powrotem”. A my przecież tylko na to czekamy.
(Hanna Samson “Życie po mężczyźnie”, Znak, Kraków 2012)