Kocham kino

Elżbieta Czyżewska w filmie “Kocham kino”

Trudno dzisiaj nie myśleć o filmie. Dzisiaj 57 lat skończyłby Piotr Łazarkiewicz, znakomity reżyser, świetny człowiek, przyjaciel – Gdyby nie Piotr, pewnie nie związałbym się z teatrem. Trafił na moją pierwszą sztukę “Na gałęzi”, zobaczył w niej potencjał, zorganizował kilka jej prób czytanych. Później czytał inne moje teksty, doradzał, w radiu zrealizował słuchowisko według mojej sztuki “Naznaczeni” o Dorze Diamant. Dzisiaj myślami wracam do dwóch filmów Piotra, które uwielbiam. Wcześniejszy “Kocham kino”, w którym obsadził Elżbietę Czyżewską i Marka Probosza, to właściwie polskie “Cinema Paradiso”. Oczywiście, inny jest język tego filmu, inna historia, ale oba mają podobną energię, oba powstały z gorącej i pulsującej miłości do kina. “Do domu wchodzi się przez kino” – takie słowa padają w filmie Piotra Łazarkiewicza. I jest w tych słowach właściwie wszystko. Całkiem niedawno, chyba już po śmierci Elżbiety Czyżewskiej, telewizja powtórzyła ten film. Oglądałem go znów z wypiekami na twarzy, bo dzisiaj ten film mówi więcej niż kiedyś, mówi o Piotrze, o Czyżewskiej, o sile celuloidowej taśmy, przede wszystkim o pasji, która jest źródłem życia. Drugi film Piotra, o którym dzisiaj myślę to “0_1_0” czyli ostatni, jaki nakręcił, właściwie jego artystyczne credo. Udało się Piotrowi znaleźć zupełnie nowy język, nakręcić film bardzo świeży, nowoczesny, żeby nie powiedzieć młodzieńczy, jednak przeszyty świadomością nieuniknionego, przeszyty świadomością odejścia. Poza galerią fantastycznych postaci i ról, poza świetną historią Krzysztofa Bizio, również postać radiowego didżeja, którego gra Wiesław Komasa, człowieka, który wie, widzi i czuje więcej. Człowieka, który widzi śmierć. Ten didżej jest kimś takim, jak postać zagrana przez Artura Barcisia w kolejnych częściach “Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego, a właśnie dzisiaj mija też piętnaście lat od śmierci reżysera. Pamiętam, po sukcesie “Trzech kolorów” Krzysztof Kieślowski oświadczył, że już nie będzie robił filmów, że się wycofuje. Chodziłem wtedy do liceum. Napisałem do reżysera, że kocham jego kino, że nie mogę uwierzyć, że nie chce robić filmów, ale jako widz szanuję i cenię tę decyzję. Pan Krzysztof Kieślowski odpowiedział miłym listem z Mazur, gdzie się schował przed światem. Z wszystkich filmów Kieślowskiego najbardziej cenię “Niebieski”, ten film działa na mnie hipnotycznie. Obejrzałem go w sumie z dziesięć razy i za każdym razem wchodzę w ten świat kompletnie, jakbym oglądał pierwszy raz. A przecież – również z powodu muzyki Preisnera i nieziemskiego głosu Elżbiety Towarnickiej – kolejne oglądanie niby po raz pierwszy powinno być niemożliwe. Nie wiem, dlaczego akurat ten film tak na mnie działa, dlaczego od lat nie umiem się od niego uwolnić. Ani “Biały” ani “Czerwony” nie wywarły na mnie tak silnego wrażenia. Nie wiem, gdzie byśmy byli, gdyby nie wynaleziono kina. Nie wiem, jak wchodzilibyśmy do domu.

Kanon na nowy blog, odcinek 44

O swoich najważniejszych książkach opowiada

Piotr Paziński, pisarz, laureat “Paszportu Polityki”, redaktor naczelny “Midrasza”:

Właściwie nie mam własnego kanonu. Kiedyś czytałem książki po kilka razy, teraz mam obsesję, że szkoda na to czasu, bo trzeba przeczytać jak najwięcej, toteż czytanie kilkakrotne byłoby jakimś marnotrawstwem, byłoby nie w porządku wobec innych książek, których, czytając coś po raz drugi i trzeci, nie zdążymy przyswoić. Stąd też i brak kanonu, bo kanon to rzeczy, do których się wraca bez wyrzutów sumienia, z czystej przyjemności, nie przejmując się, że inne czekają w kolejce i być może poszerzyłyby nasz horyzont, przesunęłyby punkt widzenia, podczas gdy my skupiamy się na naszym kanonie i trzymamy się go kurczowo, przekonani, że nic lepszego czy przyjemniejszego już nas w książkach nie czeka. No chyba że kanon potraktujemy jako kamienie milowe, coś, co w sposób szczególny nas rozwinęło, otworzyło nam oczy, nakierowało na pewne zjawiska, uwrażliwiło itd. itp. Czy ja mam taką piątkę? Nie wiem. Nie mam. Możliwe, że mam. Czy to ważne? Wolałbym przytoczyć tu całą bibliotekę, tę, którą udało się dotychczas wchłonąć, włączając w to słowniki i poradniki, kryminały milicyjne i książki kucharskie, wywiady-rzeki i nudne rozprawy naukowe, przewodniki turystyczne, atlasy anatomiczne, wypiski z gazet, kolekcje niezrozumiałych baśni z demonicznymi ilustracjami, książkę telefoniczną oraz powieści klasy C, których niebagatelnym wszelako walorem były realistyczne opisy seksu, jaki uprawiają bohaterowie – bo ona w istocie na kanon się składa i innego nie ma i być nie może. Ale żeby zadanie wypełnić i na tak postawione przez Pana pytanie odpowiedzieć, podaję mój kanon, świadom, że jest kanoniczny i „wysoki”, a przez to nieuchronnie i niewybaczalnie nieprawdziwy:

1. Ulisses Joyce’a

Ślęczałem nad nim przez kilka lat, co było samą frajdą, choć niekiedy ciężką harówką. Raz czytałem Ulissesa jako księgę świata, innym znów razem – jako zapis włóczęgi po Dublinie, którą odtwarzałem potem w Warszawie, wyobrażając sobie, że jestem Bloomem albo Dedalusem i siedząc w knajpach i gadając o literaturze odtwarzam tamte rozmowy sprzed stu lat, zawieszone gdzieś w bezczasie. Jeszcze dzisiaj, kiedy idę w nocy pustą ulicą, najlepiej wzdłuż torów tramwajowych, kiedy dotykam ciemnej materii miasta, i kiedy toczę, być może nie całkiem trzeźwą, pogawędką z jakimś kumplem o polityce, teologii czy dziewczynach, mam poczucie, że uczestniczę w tamtej, całkiem pierwotnej gadaninie, z której zrobiona jest materia świata, a wtedy czuję dreszcz podobny do tego, który pamiętam z chwili, gdy po raz pierwszy przeczytałem ostatnie epizody Ulissesa.

2. Biblia hebrajska (Stary Testament)

Jest jak życie całe i nigdy nie może się wyczerpać. Ciągle do niej sięgam. Mam wiele wydań, ale największą przyjemność sprawia mi przedzieranie się przez oryginał i odkrywanie wciąż nowych etymologii, powiązań, aluzji. Biblia jest dla mnie samym językiem. Może nie być wykładem prawa, ani księgą historyczną, ani traktatem teologicznym. Czasem jest mi to obojętne. Ale gra hebrajszczyzny, jej migotanie, jej tajne, nielegalne związki pomiędzy słowami, jej kalambury – wciągają mnie z powrotem do tekstu i nie dają się oswobodzić. Poza tym autentycznie lubię Mojżesza. Obok Odyseusza to moja ulubiona postać literatury starożytnej.

3. Zamek Kafki

Ma przestrzeń, która się zagina, tak że wracamy wciąż do tego samego miejsca. Dla mnie ideał powieści w ogóle, zwłaszcza że w ogóle nie jest powieścią. Powiedzieć, że lubię jej klaustrofobię, niepokój, natręctwa, brutalność i męczarnie K. – to znaczy skłamać. Ale jestem pewien, że jeżeli chciałbym napisać książkę, z której byłbym w 100% zadowolony, musiałaby atmosferą, obsesją myśli, gęstością i duchotą przypominać Zamek. Ale to niemożliwe, bo musiałaby być Zamkiem, a ten został już napisany.

4. Krytyka czystego rozumu Kanta

Mnóstwo mam ulubionych traktatów filozoficznych. Na wiele z nich patrzę z pewnym rozrzewnieniem, wyrozumiałą sympatią. Bądź co bądź – stanowią świadectwa kolejnych klęsk ludzkiej myśli, kiedy ani trochę nie zbliżają nas do tajemnicy istnienia, a tylko rozbudzają metafizyczny niepokój i zostawiają z niczym. Kant też nas z niczym zostawia, też niczego nie obiecuje, przeciwnie nawet: zatrzaskuje nam przed nosem drzwi do wielkiej metafizyki, ale jego niepokój, nam, pilnym czytelnikom zaszczepiony, jego wiara w brak odpowiedzi, która dzięki temu uwalnia wyobraźnię do dalszych, coraz bardziej niespokojnych poszukiwań, są wspaniałe. Kant nie prowadzi mnie za rękę, niczego nie objaśnia. Mówi tylko: idź, i tak niczego się nie dowiesz, bo tak już rzeczy się mają, że dowiedzieć się niepodobna ale dlatego musisz iść. Najpiękniejszy pesymizm świata.

5. Tajemnicza wyspa Verne’a

Właściwie powinna występować razem z 20 tysiącami mil podmorskiej żeglugi, bo jak dobrze wiadomo kapitan Nemo prowadzi nas wprost na Wyspę. Może Wyspa jest nazbyt humanistyczna i cukierkowa, Cyrus Smith i towarzysze – zbyt szlachetni. Nie wiem, niewiele mnie to obchodzi. Któżby nie chciał zamieszkać na Tajemniczej Wyspie, kto jej nie szukał na globusie, może znalazł? Czasem wolę Nemo i jego ostateczną mizantropię. Popłynąć Nautilusem – to byłaby przygoda. Ale na co dzień lepiej by było zamieszkać w kolonii Smitha. A najlepiej na uboczu, po drugiej stronie wyspy, żeby nikt nie zawracał głowy, ale ze świadomością, że oni, szlachetni, dobrzy i sympatyczni, są jednak gdzieś w pobliżu i jakby co – pośpieszą z pomocą.