Butelka wytrawnego Allena, rocznik 1935

Chyba dam sobie wybić medalik z Woody Allenem. Mam na szyi kilku patronów, w tym Św. Ritę od Rzeczy Niemożliwych, którą podarowała mi przed laty Anna Prucnal, kiedy szedłem do szpitala, mam Rękę Fatimy od Ewy i Macieja, mam medalik z Matką Boską od Rodziców, czuję się chroniony, przywiązuję wagę do symboli i wizerunków. Dlaczego więc nie miałbym do grona najważniejszych patronów dołączyć ulubionego reżysera? Czytam akurat wywiad, jaki przeprowadził z Allenem krytyk filmowy “Gazety” Paweł T. Felis. Na pytanie, czy zdarza mu się rozpaczliwie szukać pomysłu siedząc nad białą kartką Woody Allen odpowiada:

Mam prawdopodobnie wszystkie fizjologiczne dolegliwości świata, wszystkie możliwe fobie i neurozy. Nie mogę jeździć windą, wchodzić do tunelu, fatalnie znoszę tłumy. Doskonale znam uczucie paniki, ale nigdy nie dotyczy to pisania (…) Wszyscy myślą, że opowiadam o sobie, ale dla mnie to problem abstrakcyjny. Owszem, wymyślanie historii, fabuły bywa męczące, ale ten proces odbywa się w głowie. Samo pisanie to czysta przyjemność. I rytuał – idę do ulubionego sklepu, kupuję paczkę czystego papieru i nie mogę się doczekać, żeby zacząć go zapełniać.

Jak ja to rozumiem. Bo można mieć trudności w życiu, problemy do pokonania, nie wiedzieć, w którą pójść stronę (chociaż jak pisał ks. Jan Twardowski: jeśli nie wiesz, dokąd iść, sama cię droga zaprowadzi), można nie umieć sobie poradzić w życiu, ale trzeba mieć w co uciekać. Podobnie jak Allen uciekam w pisanie. I lubię sobie w pisaniu pomieszkać. Kiedy w ubiegłym roku musiałem zmienić mieszkanie, wróciłem do pisanej przez ostatnie lata powieści, pisanej ze sporymi przerwami, nie umiałem się odnaleźć na nowym miejscu do czasu, kiedy znów pisało mi się, kiedy mogłem w pisaniu zamieszkać. Stołem na poddaszu (biurka na razie nie mam), słowami pojawiającymi się na ekranie komputera oswajałem nowe miejsce, czyniłem je własnym. Teraz jestem o krok od nowego adresu, powieść napisana a ja znów czuję się tutaj obco, jak na dworcu, w czekaniu, na chwilę. Nie umiem jeszcze wrócić do większej formy, ale przynajmniej piszę tutaj, podłączam się pod tę butlę z tlenem i znów spokojnie, głęboko oddycham. Budzę się jak Winnie w “Szczęśliwych dniach” Becketta ze słowami: kolejny szczęśliwy dzień, kolejny radosny dzień. Nie jestem głupi, żeby nie widzieć w tym ironii ale rano jeszcze chcę być naiwny, docucić się tą naiwnością, potem jest różnie, pokrętnie i podłużnie, ale zawsze wiem, że jest kawa i że są słowa jak butla z tlenem.

Woody Allen mówi, że iluzja bywa lepsza niż lekarstwa.

To jedna z nielicznych rzeczy, która trzyma mnie w ryzach. Trochę jak joga – wycisza, uspokaja, napręża ciało i głowę. Wszystkie najważniejsze dzieła filozofów sprowadzają się do wniosku, że rzeczywistość jest nie do zniesienia. Dlatego od dziecka próbowałem od niej uciec – w świat disnejowskiej “Królewny Śnieżki”, w świat braci Marx i Chaplina albo “Casablanki”. Prawdopodobnie zostałem filmowcem po to, żeby z tych ucieczek w fantazję nigdy nie wyrosnąć.

I chociaż mówi, że sztuka niczego nie ocala, to akurat w to mu nie wierzę. Jak tylko dojdę do siebie zawiśnie na szyi, na łańcuszku, zadynda, będzie ocalał.

Woody Allen – wywiad

PS: I jeszcze zdumienie. Tato doniósł mi, że Piotr Najsztub powiedział w telewizji u Tomasza Lisa, że nie czytał i nie czyta książek. Więcej, w telewizji publicznej zaczął właśnie prowadzić program o książkach (podobno emisja w ten weekend). Pozostawię bez komentarza.

Kanon na nowy blog, odcinek 43

Dzisiaj o swoich najważniejszych książkach opowiada

Bernadetta Darska, krytyczka literacka, autorka i redaktorka książek:

Wskazać pięć książek, które wywarły na mnie wpływ, zmieniły mnie, okazały się ważne – to bardzo trudne zadanie. Stwierdzając ów fakt, nie jestem oryginalna. Czytanie wiąże się przecież z ruchem, zmianą, rozwojem. Moja lista jest więc potencjalnie otwarta – wierzę, że przede mną jeszcze dużo ważnych książek. Moja lista jest też okrojona – bo tytuły, które pozostały nieujawnione, też są istotne i też je cenię…

Dzieciństwo:

Nathaniel Hawthorne „Opowieści z zaczarowanego lasu” – za pokazanie, że mity greckie mogą być fascynującą baśnią i za dziecięcy zachwyt światem, który wydawał się tak bardzo inny, że aż bliski;

Astrid Lindgren „Bracia Lwie Serce” – za przejmującą, przygnębiającą, ale i niosącą pocieszenie (także wtedy, gdy się dorośnie) opowieść o śmierci, która ostatecznie ma w sobie dużo nadziei;

Karol May „Winnetou” – za możliwość trzymania kciuków za Indian i za marzenia, by biali zostali pokonani, za budzenie empatii wobec Innego;

Seria o przygodach Pana Samochodzika Zbigniewa Nienackiego – za Przygodę, której się nie zapomina, i za Tajemnicę;

Aleksander Dumas „Trzej muszkieterowie” – za Wielką Opowieść o przyjaźni.

Później:

Tomasz Mann „Czarodziejska góra” – za chorobę jako metaforę i za dyskusje zdolne dotykać spraw najważniejszych;

Stefan Chwin „Hanemann” – za głos w sprawie samobójstwa i za próbę objaśnienia tego, co jest targnięciem się na własne życie;

Marguerite Duras „Kochanek” – za zmysłowość i precyzyjność słowa, za uchwycenie tego, co choć się kończy, to jednak trwa dalej;

Lawrence Durrell „Kwartet aleksandryjski” – za pokazanie, że nie ma jednej Prawdy i że być razem nie zawsze znaczy przeżywać to samo;

Umberto Eco „Imię róży” – za trzymającą w napięciu i mądrą opowieść o Zbrodni i o Księdze, za pokazanie, że czerpanie z kultury popularnej daje wiele możliwości.