Jej portret

Po ponad trzech tygodniach wpadłem na kilka dni do Warszawy, do zaplanowanej wcześniej pracy tutaj. W dniu przyjazdu poprowadziłem promocję książki Marty Fox “Autoportret z Lisiczką” w gościnnym Klubie Księgarza u pana Jana Rodzenia. Wielka to przyjemność spotkać się po długim czasie z Martą, z Januszem, z ich przyjaciółmi stąd i ze Śląska, którzy specjalnie na tę okazję przyjechali. Ale też z pisarzami i wydawcami, którzy pojawili się na promocji, a byli m.in. Ania Janko z Maciejem Cisło, Małgorzata Szejnert, Krystyna Nepomucka, Józef Hen, Wiesław Uchański, Marek Wawrzkiewicz. I jak to w Klubie Księgarza rozmowa po spotkaniu przeniosła się do tzw. kuchni i tam do późnego wieczora opowieści, anegdoty, wśród nich trochę o środowisku artystycznym. Pan Wawrzkiewicz opowiadał, że słyszał, jakoby kiedyś we Lwowie jedną ze sztuk obsadzono samymi abstynentami. – No i jak? – ktoś zapytał. – Jak było? – Tragedia! – odpowiedział ktoś, kto spektakl oglądał. Nie bywam często w Klubie Księgarza, ale zdarza mi się kilka razy w roku i naprawdę za każdym razem odkrywam wyjątkowość tego miejsca, jakieś niedobitki bohemy, środowiska, które już właściwie nie istnieje. A tam jeszcze jest Republika Intelektualna. Pamiętam, jak przyjechałem kiedyś do Warszawy, kończąc liceum, i trafiłem na promocję książki pani Kiry Gałczyńskiej. No, nie muszę mówić, czym to było dla mnie, chłopaka ze Starogardu, posłuchać córki Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Próbowałem pytać Martę o dochodzenie do jej niezależności, o ten moment, kiedy odważyła się “iść w świat”, “mieć własny pokój” (nawiązuje do tego w “Autoportrecie…”, który w ogóle jawi się jak opowieść o dochodzeniu do odwagi i rodzeniu się pisarskiej świadomości). Opowiedziała, jak wygrawszy konkurs na opowiadanie (do czego nie przyznała się mężowi), wróciła do domu i ośmiokilogramową statuetkę Amora ukryła jak trupa w wersalce, żeby mąż na niego przypadkiem nie trafił. Jakby pisanie jeszcze wtedy było dla niej wstydliwe. Dopiero kiedy mąż usłyszał z nią wywiad w radiu, właśnie po tamtej wygranej, usłyszał zresztą przez przypadek, bo się do wywiadu nie przyznała, uznał, że mówi mądrze i skoro już chce to niech pisze, ale może science-fiction… Ale Marta miała już Amora i dalej już zdecydowała iść na całość, bez względu, jakie ponosiłaby i ponosiła koszta. Ile to opowieści o niezależności kobiet naznaczonych jest “wszechwiedzą” i szowinizmem mężczyzn. To oddzielny, wielki i w sumie smutny i gorzki temat.

“Autoportret z Lisiczką” Marty Fox, o którym na tym spotkaniu mówiłem więcej, i mam nadzieję któregoś dnia jeszcze do niego wrócić, prowadzi po labiryncie obsesji i ważnych tematów, jakimi Marta zajmuje się od lat – ciała (i przemocy), wolności, granicy pomiędzy fikcją a prawdą, mistyfikacji, tożsamości, która czasami nie umie się obudzić albo jest zasznurowana, a także siły poezji i jej konieczności dla pracy nad sobą i rozumienia tego, co wokół nas (przywołuje Marta głośny esej Josifa Brodskiego). Pokazuje Marta Fox w tej książce, co z życia dostaje się (i jak) do pisania i co z pisania wpływa na życie. Poruszające fragmenty o Zofii Chądzyńskiej (tłumaczce m.in. Cortazara) sąsiadują tu z opowieściami o poetach, od których Marta uczyła się niezależności, o ludziach, których spotyka jeżdżąc po świecie, o miejscach, które są dla niej ważne (Paryż), o książkach, które pisze i które czyta. Sąsiedztwo faktu ważne jest dla fikcji (w książce zamieściła Marta opowiadanie zainspirowane historią z jej życia, opowiedzianą rozdział wcześniej), a fikcja z kolei otwiera bramę dla prawdy, bo dzięki temu prawda ma więcej przestrzeni, jest bardziej złożona. Genialnym zabiegiem było włączenie do książki dialogów z wnukiem, Pawciem. W ten sposób otrzymujemy książkę o tożsamości pisarza – o rodzeniu się świadomości, a to się nie odbywa bez słów, więc to książka o słowach, które się najpierw poznaje, potem łączy z właściwymi znaczeniami, o wyobraźni, która nie zna granic, a później poddaje się formie, bo bez formy trudno byłoby mówić o twórczości i jej sile. Byłem trochę świadkiem powstawania tej książki, wiele razy o niej mówiliśmy, wiem, ile lat powstawała i jest to bez wątpienia książka ważna. “Słowa zawsze przychodzą za późno. Najpierw jest życie” – pisze Marta Fox kończąc jeden z rozdziałów. Ta książka jest próbą uchwycenia tego momentu, w którym przychodzą słowa. I jestem pewny, że jest to książka, do której wraca się z fascynacją.

Przyjechałem do Warszawy m.in. poprowadzić kilka spotkań, czyli wróciłem do swojego normalnego rytmu. W “Gazecie Wyborczej”, następnego dnia po promocji “Autoportretu…”, w ramach cyklu “Teatr, Muzyka, Kino w Gazeta Cafe” poprowadziłem spotkanie z Arturem Liebhartem (szefem Planet + Doc Film Festival, który w tym roku odbywa się już po raz dziesiąty) i Bartkiem Konopką (autorem dokumentów m.in. “Ballada o kozie”, czy nominowanego do Oscara “Królika po berlińsku”, a także reżysera wstrząsającej fabuły, o której tutaj pisałem, czyli “Lęku wysokości” ze wspaniałymi rolami Krzysztofa Stroińskiego i Marcina Dorocińskiego). Konopka wrócił właśnie ze światowej premiery swojego nowego dokumentu (nakręconego wspólne z Piotrem Rosołowskim, z którym pracuje od lat) “Sztuka znikania”. To fenomenalna opowieść o kapłanie wudu Amonie Fremon, którego w 1980 roku Jerzy Grotowski przywiózł do Polski. Fremon, oczami mieszkańca Haiti opowiada współczesną polską historię a nawet porywa się na uwolnienie nas od złych duchów, za co zresztą płaci wysoką cenę. Można by odnieść wrażenie, słuchając Amona Fremon, że to on swoimi praktykami wudu obalił stan wojenny i komunizm. Niezwykła to opowieść mająca szansę zdobyć publiczność i krytyków na świecie. Wróżę temu filmowi piękną przyszłość. Nie będę o tym więcej, bo spotkanie zostało nagrane i można naszej rozmowy wysłuchać pod tym linkiem:

Audio ze spotkania z Bartkiem Konopką i Arturem Liebhartem

Przede mną jeszcze w niedzielę (28 kwietnia, w Centrum Kultury w Błoniu o godz. 16.00, zapraszam) spotkanie z Joanną Moro, odtwórczynią roli Anny German w serialu, który ogląda ponad sześć milionów widzów, co jest niezwykłym fenomenem, serialu, który też przypomniał postać German a nawet przywrócił jej należne miejsce w historii piosenki.

I znów wyjeżdżam z Warszawy. Ale na razie próbuję nacieszyć się. Posadzona w ubiegłym roku magnolia wypuszcza pąki (a martwiłem się, że zmarzła), glicynia wciąż jeszcze nie może się zdecydować, ale chyba też zazielenieje za chwilę, koty szaleją korzystając z ogrodu, do którego nie chciało im się wychodzić, kiedy zaspy śniegu były ponad ich kocią wysokość. Ale jak dzisiaj Alfredo przyuważył w pokoju bąka, który wpadł przez okno i miał problem, żeby go złapać, to zaczął pokrzykiwać na mnie kocim rzeczownikiem grubym, żebym tego bąka dla niego schwycił. Jednak, uznałem, niech sobie kot sam radzi, mam pisanie. Wszystko budzi się z wegetacji, a jednak brak jest wciąż dotkliwy. Czasem trudno jest się cieszyć i trudno jest się nacieszyć. Cieszcie, nacieszcie się.

PS

I jeszcze moje parafialne ogłoszenia.

– Bardzo gratuluję Bartkowi Dziedzicowi Fryderyka za piosenkę Moniki Brodki “Varsovie”. Bartek był kierownikiem muzycznym w Teatrze Na Woli. Współkomponował i produkował też płytę Moniki Brodki “Granda”. Bartek komponował muzykę do większości spektakli w Teatrze Na Woli za dyrekcji Macieja Kowalewskiego, napisał m.in. przepiękną muzykę do “Oczu Brigitte Bardot”. To w tej chwili naprawdę ważne i gorące nazwisko na rynku muzycznym. Naprawdę żałuję, że tak nas, z Teatru Na Woli, poprzepędzano na cztery strony świata, bo to był niezwykle twórczy, fajny, inspirujący, szanujący się wzajemnie zespół.

– W majowym “Zwierciadle” moja rozmowa z wielkim poetą Tomasem Venclovą. Dobrej lektury.