Koty wstają. Przeciągają się. Alfredo goni Tutkę.
Koty śpią. Przeciągają się. Wstają. Jedzą. Alfredo traktuje mnie jak dżunglę i wspina się po mnie, omal na głowę.
Trzeba podlać drzewka bonsai, bo lubią wilgoć.
Kiosk i Gazeta, którą zazwyczaj już przeczytałem w internecie budząc się.
Poranna kawa, na którą zawsze czekam od popołudnia.
Pracownia. Biurko. Telefony. Książki.
Włączyłem cd Wandy Wiłkomirskiej grającej Karłowicza i Szymanowskiego. Uczta.
Trochę słońca.
Wiersze Miłosza.
Wczoraj obiad lubicki – po prostu ziemniaki z pietruszką i koperkiem i podsmażoną cebulą. Wieczorem makaron z kurkami.
Codzienność. Przeczytałem Teresę paryską: “Depresja to nie oznaka słabości. To znak, że zbyt długo staraliście się być silni”.
Potrzebowałem wakacji. Popołudniu zauważyłem na stronie kina Atlantic, że o 19.15 pierwszy przedpremierowy pokaz nowego filmu Woody’ego Allena “O północy w Paryżu”. Szybka decyzja. Stanie w korku. Na drodze wypadek – przewrócony motor, obok na jezdni czarny plecak, służby drogowe zasypują na drodze jakiś płyn – krew? benzyna? Trochę dalej następny wypadek.
Jest już po 19. W kinie kolejka jak stąd do Paryża. Ktoś mówi: mogę siedzieć nawet na lampie. Staję na głowie, ale udaje się kupić praktycznie ostatnie bilety w pierwszym rzędzie.
To był jeden z najwspanialszych wieczorów w ostatnim czasie. Woody Allen w swojej naprawdę najlepszej formie. Poszedł na całość. Nie okiełznał swojej wyobraźni, swojego poczucia abstrakcji, swojego humoru. Stworzył iluzję, bajkę dla dorosłych, podróż w czasie. Z każdą minutą widownia siedziała mocniej w tym filmie, w jego atmosferze. Śmiała się, klaskała, powtarzała głośno dowcipy i puenty. Pokochałem ten film. Na pewno go jeszcze obejrzę. Jest o mnie.
Perypetie młodego autora, który zakochał się w Paryżu lat dwudziestych. Jego ironiczny portret. Nie będę opowiadał filmu, żeby nie odebrać przyjemności oglądania. Znakomite role Owena Wilsona, Rachel McAdams i Marion Cotillard. Znakomite epizody Kathy Bates (moim zdaniem jest pyszna w każdym z filmów) jako Gertrudy Stein i Adriena Brody’ego jako Salvadora Dali. Świetna Mimi Kennedy jako przyszła teściowa pisarza (Owen), będącego oczywiście alter ego neurotycznego Allena (czym są lata dwudzieste bez valium i antybiotyków?).
Plus fantastyczna muzyka. Paryskie obrazki. Po prostu dwie godziny odpoczynku i prawdziwych wakacji.
Myślałem o tym, że gdyby z takim projektem ktoś w Polsce poszedł do PISF-u, nie będąc Allenem, to nigdy by ten film nie powstał. Przeczytałem wywiad z szefową PISF-u, Agnieszką Odorowicz, w tygodniku “Przegląd”, która skarży się, że niektórzy twórcy krytykują ją w mediach. Mówi: “Szanuję i podziwiam twórców. To, że tworzą jest m.in. wynikiem ich nadwrażliwości. Warto płacić tą cenę, nawet jeśli otrzymuje się niesprawiedliwe medialne oceny w wyniku ich niezadowolenia. Osobiście muszę powiedzieć, że często dotykają mnie ich medialne wypowiedzi. W moim odczuciu są niesprawiedliwe. Ale święcie wierzę w zasadę: nie warto z głupim znaleźć, a z mądrym warto zgubić”. Właściwie pozostawię bez komentarza, bo pani dyrektor powiedziała tu wszystko. I jeszcze się skarżą, ci tfu-rcy.
Właściwie dochodzę do wniosku, że coraz trudniej jest zrobić cokolwiek w tym kraju. Moja koleżanka, tłumaczka, powiedziała: “Mieszkałam wiele lat w Ameryce. Tam ustna umowa obowiązywała. Nie rozumiem Polski, bo tu podpisana umowa nie obowiązuje”. Właściwie dziwię się, że cokolwiek jeszcze w Polsce powstaje, że pisarzom chce się pisać, filmowcom starać o pieniądze na film, reżyserom wystawiać, aktorom grać, kompozytorom tworzyć muzykę, malarzom malować. Przestaję wierzyć w sens kreacji. Wczoraj uwierzyłem jeszcze na chwilę Woody’emu.