Gdyby tak trawa pod stopami

Zaglądam do bloga pisarki Katarzyny T. Nowak, której wybór najważniejszych książek dopiero co tutaj zamieściłem, i wczoraj późnym wieczorem trafiłem na słowa jej mamy, pisarki Doroty Terakowskiej (uwielbiałem jej felietony drukowane w “Przekroju”, czytałem je całe liceum), które najnormalniej w świecie postanowiłem ukraść i przekleić tutaj:

„Wierzę w taki raj jak u Borgesa, pełen bibliotek. Ale bardzo bym chciała, żeby ta biblioteka stała na jakiejś łące, blisko wody. Tak bym co jakiś czas mogła wyjrzeć zza półek, pod nogami miała trawę, a na horyzoncie wodę. Bo gdyby rajem były same ściany pełne książek dookoła, byłoby to dla mnie zbyt ponure”.

Tak, marzenie. Ale biedne byłyby te książki nasiąkające rosą, moknące na deszczu i narażone na działanie słońca i wiatru.

Pierwszy raz w życiu będę miał prawdziwą bibliotekę, dotąd były regały w salonie, w sypialni, biblioteczki, ale za chwilę będę miał swoją biblioteką i mimo słów Doroty Terakowskiej już nie mogę się doczekać. Wybrałem regały, jutro będę je zamawiał i za jakieś 4-6 tygodni będę mógł usiąść w prawdziwej domowej bibliotece i to jest naprawdę miłe marzenie.  Jest we mnie niecierpliwość i ona też jest miła, bo dawno już na nic tak nie czekałem.

Codziennie przyglądam się grzbietom książek stojących na półkach, przecież je znam, a mimo to codziennie z równą ciekawością na nie patrzę, czasem wyciągam którąś z nich, otwieram na jakiejś stronie i tak sobie czytam fragmencik. Bo z książkami trzeba rozmawiać. Nie tylko ich słuchać.

Czasem łapię się na tym, że mam gościa, który zerka w stronę biblioteczki, i napięcie rośnie, bo wraca obawa, że będzie chciał pożyczyć którąś z książek i że trudno będzie mi odmówić i że książka wyprowadzi się na jakiś czas, na chwilę, na dłużej albo na zawsze, bo są książki, które nie wracają, niestety obawiam się, że również nie są czytane przez tych, którzy je niby to od nas wypożyczyli ale tak naprawdę porwali je i zamknęli w taką szklaną kulę ze śniegiem, a przecież nie ma wyjścia z tego zaklętego świata, który nic a nic nie jest magiczny.

Dlatego często zniechęcam do książek. Wiem, że to perfidne, ale kiedy już słyszę: “O, masz  tę powieść. Przeczytałeś? Jaka jest?”, nie mogę nie zareagować. Rzucam wtedy: “Nie ma o czym mówić, to jest jego/jej najgorsza powieść, strata czasu”. Gorzej mi nałgać o poezji. O ile wybitnym pisarzom często zdarza się gorsza powieść, o tyle wybitnym poetom praktycznie nie zdarzają się gorsze tomy wierszy. No i jak miałbym argumentować, że Julia Hartwig, Wisława Szymborska, Ewa Lipska, Tadeusz Różewicz czy Kazimierz Nowosielski napisali złą poezję? Na szczęście prośba o pożyczenie tomiku wierszy praktycznie się nie zdarza. I to mnie w tej całej sytuacji ratuje.

Kanon na nowy blog, odcinek 41

Dzisiaj o swoich najważniejszych książkach opowiada

Michał Rusinek, literaturoznawca, pisarz i sekretarz Wisławy Szymborskiej:

Pierwszą książką, jaką samodzielnie przeczytałem, był poradnik “Wyjaśniamy dzieciom tajemnicę życia”. Niewiele tej tajemnicy mi owa książka wyjaśniła. Nie tylko dlatego, że narządy rodne kobiety przedstawione były na rzeźbie Wenus z Milo, ale i dlatego, że tak byłem zaaferowany samym procesem czytania, iż treść była dla mnie na drugim planie. Książka ta zmieniła moje życie, bo była pierwsza.

Potem był Tolkien. Najpierw “Hobbit”, którego mi czytano, potem samodzielnie przeczytany “Władca Pierścieni”. Chyba czterokrotnie. Absolutnie wessał mnie tamten świat. Mało brakowało, a porozumiewałbym się z otoczeniem wyłącznie językiem elfów.

Jeszcze po drodze był “Dong, Co Ma Świecący Nos” Edwarda Leara w przekładach Andrzeja Nowickiego. Pierwsze zetknięcie z pure-nonsensem, limerykami i awangardową formą książki: białe litery i rysunki Butenki na czarnych stronach. Książkę zaczytałem na śmierć. Na szczęście niedawno ukazało się jej wznowienie, w takiej samej szacie graficznej, mogłem więc kupić dzieciom.

Czas na jakieś książki dla dorosłych. No więc – Jorge Luis Borges. Absolutny mistrz opowiadania. Geniusz, zamknięty w bibliotece. Wracam do niego, jak do muzyki Bacha, kiedy świat mi się rozchwieruta i potrzebuję punktu odniesienia, horyzontu.

Jest taka scena w “High Fidelity” Hornby’ego (i książce, i filmie), gdy bohater musi ułożyć listę dziesięciu najwspanialszych, jego zdaniem, piosenek wszech czasów. I nie potrafi tego zrobić. Zawsze jest za mało miejsca. No więc tu też powinienem napisać o Szymborskiej, którą kiedyś przeczytałem przypadkiem w liceum i poczułem te ciarki na plecach, o których pisał Nabokov, że są wyznacznikiem literackości: no i o Nabokowie, którego “Tamte brzegi” wywarły na mnie ogromne wrażenie, szczególnie fragment, w którym pisze, że bał się zdjęć świata sprzed swoich narodzin, bo przecież tak samo będzie wyglądał świat po jego śmierci, i o “Czarodziejskiej górze”, czytanej kiedyś niefortunnie, bo w chorobie; o Schulzu i jego dziwacznej wyobraźni i niepodrabialnym języku; no i o Kafce, bez którego… Wiem, wiem. Powinienem coś wybrać. Ale nie wybiorę. Bohater Hornby’ego też nie wybrał.