Ból jest mój

Odkładałem lekturę tej książki. Bałem się jej. Wędrowała po mieszkaniu, zawsze już miałem po nią sięgnąć, w końcu jednak brałem do ręki inny tytuł. Wiedziałem odkąd się wprowadziła, że jej lektura nie będzie bezkarna. Znam przecież wszystkie wcześniej książki i chyba omal wszystkie teksty Wojciecha Tochmana. Dużo też czytałem o Rwandzie, ostatnio na przykład “Strategię antylop” Jeana Hatzfelda, wspaniałą książkę o sumieniu. Hatzfeld opowiada o rodzinach ofiar, o ofiarach, którym udało się cudem przeżyć i o katach, którzy mieszkają po sąsiedzku, za miedzą, gdzieś obok. W końcu wczoraj sięgnąłem po “Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana  (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010) o konsekwencjach ludobójstwa. Kilka razy musiałem jej lekturę odkładać. Omal na każdej stronie “zabił”, “zabij karalucha”, “wycięli maczetami”, “gwałcili butelką”. Mimo to wiedziałem, że przeczytam, bo napisał Tochman hipnotyczną opowieść o ludzkim ciele i jego pamięci.

Alice Miller pisała o ciele, które jest tekstem, zapisem, zbuntowanym ciele, o pamięci ciała. I nie jest to znów takie nieuzasadnione odwołanie, swoją książkę pisał Wojciech Tochman konsultując ją również z psychoterapeutami. Napisał o ciałach umierających, drgających, o ciałach w agonii, ciałach pełnych lęku, czasem siły, o ciałach egzorcyzmowanych, o ciałach, które nigdy nie zapomną, w które wkodowany jest ból. Jedna z bohaterek tej książki mówi: “Wzięli mnie i w zamian dali chorobę(…) Rozkładam się, cuchnę. Prawie nie mam już ud, pośladków. Gniją. I dobrze, nienawidzę ich”. Ktoś mówi: “Ciało moje nie jest moje. Tylko ból jest mój”. W innym miejscu: “Ciałobójstwo. O tym nie wolno milczeć. Pisz, niech czytają, niech wiedzą”. I w innym: “Myłam się długo i dokładnie. Prawie nie było czego myć, prawie nie miałam ciała”. Dalej: “Zaprowadzili mnie do psychiatry. Był uprzejmy i delikatny. Powiedziałam mu w końcu, jak mnie wtedy gwałcili. Powiedział: spróbujemy z pani ciała wyjąć ten kawałek drewna”. W końcu reporter wyznaje: “Moje notesy są spuchnięte jak trupy w wodzie”. Bo “Dzisiaj narysujemy śmierć” to też opowieść o reporterze, który przyjechał poznać prawdę, jeśli to w ogóle możliwe. Słucha więc tych, których kiedyś podzielono (również w dowodach osobistych) na Tutsi i Hutu, w których wszczepiono rasizm, który pewnie przyszedł tu z innej części świata, i próbuje zrozumieć.

Na początku tej opowieści wyznaje Tochman: “o czymś bardziej okrutnym już pewnie nigdy nie usłyszę” i myli się, za chwilę albo następnego dnia słyszy wspomnienie jeszcze okrutniejsze. Ta książka ma wielu bohaterów, ale głównym z nich jest Leonard, chłopak, który ocalał. Irit Amiel tych, którym udało się uniknąć w Holokauście śmierci, komór gazowych nazwała “osmalonymi”. Leonard uniknął sprowadzonej z Chin maczety, ale przecież jest na nim pulsująca krew jego wyrżniętej rodziny, tak jak na ocalonych z Holokaustu został dym. Więc jest Leonard “okrwawionym” a krew jego bliskich jest gęsta i ciepła. I będzie taka już zawsze. Więc Leonard unika wspomnień. Mówi ciężko przełykając ślinę, urwanymi zdaniami. Potrzeba czasu, żeby cokolwiek powiedział. A reporter z Polski nie dopytuje, nie naciska, jest obok. Opowieść Leonarda wraca w tej książce kilkakrotnie, za każdym razem uzupełniona o to, czego wcześniej nie powiedział.

Wojciech Tochman napisał tę reporterską książkę chyba jak nikt dotąd. Skonstruował ją po mistrzowsku, tak że mamy wrażenie, że forma ucieka reporterowi, że nie daje się okiełznać, stąd obszerne przypisy, które same w sobie są oddzielną książką, narratorem, greckim chórem; czytając mamy wrażenie, że ta opowieść wymyka się, przez co nasiąkamy nią coraz bardziej, już zaczyna w nas czy na nas pulsować, ożywa, wdziera się w nasz uspokojony krwiobieg. Reporter odsłania po fragmencie, cofa się. Zaczynając pisać tę książkę zna już przecież historię jej bohaterów, ale od początku sprawia wrażenie, że nie zna, każe nam odkrywać, dotknąć, podsłuchać, zobaczyć. Odsłania coś, cofa się w czasie, wyprzedza, zapętla. To nie jest strumień świadomości. To zupełnie nowa forma. Bo książka Tochmana jest ciałem, które pamięta. A ciała nie czyta się łatwo. Czytam dużo, znam wszystkie książki Tochmana, a nie mogę sobie przypomnieć żadnej, która byłaby w ten sposób napisana i skonstruowana. To rodzaj pętli, która się zaciska. A w pętli ciało jak zapisana książka. A w pętli historia Leonarda, który, zresztą nie on jeden, spośród przyjaciół na studiach wybiera sobie rodzinę, również matkę i ojca, bo trzeba do kogoś należeć. Wybiera rodzinę, której będzie codziennie opowiadał o tym, co go właśnie spotkało, co myśli, ale której nie będzie się zwierzał z tego, co się wydarzyło. Pomyślałem od razu o terapii Berta Hellingera “ustawianie rodziny”. Musi w tym coś być.

A potem Leonard w samolocie do Europy, do Warszawy, w warszawskiej windzie, a potem siedzi w ogrodzie i pije kawę. I już mamy tę pętlę na szyi, zaciska się. To nie jest jakaś Rwanda, daleki afrykański kraj, Leonard jest jednym z nas.

Niedawno ukazała się w Polsce powieść Jeana Hatzfelda “Linia zanurzenia”, znakomita książka o powrocie do kraju, o reporterze, który wraca do domu. Tochman nie musiał tego opisać. Hatzfeld napisał kilka książek reporterskich i powieść, żeby opowiedzieć o tym, co Tochman opisał w “Dzisiaj narysujemy śmierć”. Ta książka to jakiś taniec żałobny, lament połączone z głęboko humanistyczną refleksją o człowieku, który rozpala zło jak zapałkę i o reporterze, który boi się zobaczyć w swoich dłoniach maczetę. O rozpaleniu zła. Ot tak.

Oczywiście tematów jest w tej książce wiele, choćby współodpowiedzialność przedstawicieli Kościoła, świadków, nie umiem dziś jeszcze wszystkiego omówić. Jestem jednak pewny, że książka Tochmana wyznacza nową drogę w reportażu, że uciekła spod skrzydeł tego gatunku, że mówi swoim głosem.

Kanon na nowy blog, odcinek 28

O swoich najważniejszych książkach opowiada

Michał Korta, fotografik:

Truman Capote “Z zimną krwią” – od dawna numer jeden, potem długo, długo nic. Za doskonałą formę!

Franz Kafka – wszystko i najchętniej w wersji orginalnej, największe wrażenie zrobił chyba “Zamek” jest mniej oczywisty niż bardziej znane jego książki.

Herman Hesse “Wilk stepowy” najchętniej w oryginale.

Elias Canetti “Auto da fe”.

Marek Aureliusz “Rozmyślania” – niby oczywiste, a jednak dają tyle do myślenia. Można czytać od środka, i po jednym akapicie.

Susan Sontag “O fotografii”/ Roland Barthes “Światło obrazu” – równolegle dwie pozycje, to już klasyka – wracam do nich z racji wykonywanego zawodu i za każdym razem czytam inne rzeczy. Korzystając z okazji ogłoszenie: odkupię tomik “Graffiti” Charlesa Reznikoffa w tłum. P. Sommera; kontakt: studio@michalkorta.com