play it one more time

Spędzić dwa dni w Paryżu, to w tej chwili akurat nierealne, ale pomarzyć można, zwłaszcza, że Paryż to niezłe miasto do marzeń. Poza tym sama świadomość, że Paryż jest, poprawia nastrój. Choćby słynna scena z “Casablanki”, lotnisko, mgła, w tle samolot, Ingrid Bergman i Humphrey Bogart. I ich dialog przed rozstaniem: “A co będzie z nami?” – “Zawsze będziemy mieli Paryż”.

I kiedy mignęły mi w telewizji jakieś sceny z filmu “Turysta” i zobaczyłem Angelinę Jolie przy stoliku przed moją ulubioną paryską kawiarnią Cafe Le Nemours, zatęskniłem na nowo. Le Nemours tuż obok Komedii Francuskiej, vis a vis wspaniałej starej księgarni, w której po drabinie sprzedawcy wspinają się po książki z górnych półek, a na stoliku z nowościami, do książek dopięte są odręczne ich opisy, Le Nemours tuż przy wejściu do ogrodu Palais-Royal, a tam już można posiedzieć na ławce i spokojnie czytać i czytać i myśleć o kolejnej filiżance kawy.

Uciekam w ten Paryż, kiedy już dzieje się za dużo, kiedy też za dużo w głowie, uciekam do tej myśli, jaka przemknęła, kiedy po raz pierwszy autokarem Orbisu pojechałem do Paryża, a autokar zatrzymał się na Gare du Nord, że to na pewno jest moje miejsce. A potem złaziłem ten Paryż mniejszymi i większymi uliczkami i odkrywałem na nowo, właściwie nigdy tego poczucia bycia u siebie nie tracąc.

Większą część akcji mojej pierwszej powieści umieściłem w ulubionych paryskich miejscach. Pisałem ją, zatęskniłem za Paryżem i przeniosłem tam akcję, żeby sobie pomieszkać, powędrować, spokojnie wypić kolejną kawę. Kiedy pisałem kolejną powieść, też posłałem jej bohaterów na dwa dni do Paryża. Chciałem się z nimi poszwędać, zbiegać z nimi stromymi schodami Montmartre’u, pić z nimi kawę przy placu Clichy, blisko rue des Dames. Teraz znów zatęskniłem i przypomniałem sobie słynne słowa z “Casablanki”.

A skoro Paryż jest, to warto zafundować sobie choćby film nakręcony przez paryżankę Julie Delpy “Dwa dni w Paryżu czyli seks w pięknym mieście”. Ona, paryżanka, a nawet kwintesencja paryżanki, Marion (Julie Delpy) mieszkająca w Nowym Jorku, on jej facet, Amerykanin, hipochondryk trochę naśladujący Woody’ego Allena, choć bez uroku tego brzydala, Jack (Adam Goldberg). Plus perypetie, jakie wynikają z jego obserwowania jej. Bo mimo że są ze sobą od dwóch lat, on nie zna jej w Paryżu, nie zna jej rodziców, przyjaciół, byłych facetów, prawdę mówiąc Paryż, którego zaczyna nienawidzić jest dla niego tak odległą planetą jak Mars. Pewnie ma poczucie, że trafił do dżungli, gdzie nie ma żadnego systemu wartości ani norm. Dzięki obecności Jacka obserwujemy Paryż i paryżan w krzywym zwierciadle, dopiero przy nim i przy jego zdziwieniu, wychodzą z nich najdrobniejsze przywary. Paryż to jest inna planeta. Nawet inna niż Francja. Kilka scen w filmie jest kapitalnych. Jack na obiedzie u “teściów”, w czasie którego teściowa chwali jego “fujarkę”, bo córka podarowała jej zdjęcie. Matka Marion opowiadająca Jackowi o romansie z Jimmym Hendrixem. Wreszcie wymiana poglądów z rasistowskim kierowcą taksówki. Scenariusz, który napisała Julie Delpy jest autoironiczny, zabawny, inteligentny, napisany z dużym dystansem do autorki i jej środowiska.

Zabawny spacer paryskimi uliczkami a przy każdej z nich coś zatrzymuje, zaskakuje, zadziwia. Warto przysiąść przy stoliku przed kawiarnią i zamówić kolejną filiżankę kawy nie zapominając by nazywać po parysku, czyli creme albo noisette, fajnie też podsłuchać rozmowy przy sąsiednich stolikach a potem zapisać ich strzępy w notesie, a potem pozwolić im się wkraść do wiersza, powieści albo scenariusza.

Kanon na nowy blog, odcinek 25

O najważniejszych książkach opowiada

Zofia Czerwińska, aktorka:

Remku,  na twoim blogu zachęcasz do opisania książek, jakie zaważyły nawet jeżeli nie na całym życiu, to miały na nie w pewnym sensie znaczący wpływ. Postanowiłam odpowiedzieć na tę  zachętę. Były takie książki. W późnym dzieciństwie trafiłam na książkę dla młodzieży pt. “Bobik od Franciszkanów”  Eleanor Atkinson, byłam już wtedy po wielkich przeżyciach w czasie Powstania, kiedy to gestpowski wilczur uratował MI życie. Odsyłam do mojej strony www.zofiaczerwinska.pl. Od wczesnego niemowlęctwa, bez przesady wychowywałam się zawsze z psem i do dziś mam  psa i kotkę. “Bobik od Franciszkanów” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bobik to piesek wierny, oddany i bohaterski, jest naprawdę wzruszające to zwierzątko, które ginie tragicznie. Do dziś pamiętam świetnie każde niemal słowo tej pięknej i mądrej a nie przesłodzonej powieści.

W czasach głębokiej komuny, był to bowiem rok 1969 wydana została sławna  już zagranicą i na świecie powieść Jamesa  Joyce’a “Ulisses” w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego.  Było bardzo modne czytanie jej w tamtym czasie i chwalenie się tym. Rozmowy i dzielenie się uwagami. Była tak różna od tego, co wtedy czytaliśmy, że można się było zafascynować – mimo że była (i jest) literaturą trudną – strumień świadomości, jakim posługiwał się Joyce był niełatwy do przebrnięcia.  Czytałam ją dwa tygodnie – ale kiedy już “posiadłam”, zakochałam się i tak jest do dziś. Umiałam na pamięć całe fragmenty, np. monolog Molly- niestety nie było MI dane nigdy go powiedzieć, zaś sam początek: śniadanie i poranek Blooma a także każdy jego krok w tym czasie jest uwielbiany przez miliony czytelników – w Irlandii dzień 16 czerwca jest nazwany  BLOOMSDAY, zaś irlandzkie biura podróży organizują wycieczki po Dublinie trasą Blooma. Mimo to na świecie wśród literaturoznawców istnieje powiedzenie, że  “Ulisses” jest “najlepszą książką, której nikt nie przeczytał”.  Ja przeczytałam, jest wielka, jest o życiu – o życiu Wszystkich.

I ostatnia pozycja z bodajże 1986 roku Stanisława Głąbińskiego “Psy, ludzie, zwierzęta” (proszę zwrócić uwagę na kolejność w tytule) – zbiór opowiadań z czasów okupacji – obozowe. Jedno jest właśnie o psie gestapowskim w obozie, który rzucił się na swojego pana – gestapowca, kiedy ten zaczął katować więźnia. To i wszystkie inne opowiadania, są po prostu wstrząsające i wspaniale napisane.

Choć potem przeczytałam jeszcze bardzo wiele – w ogóle dużo czytam – to te właśnie wymienione są dla mnie bardzo ważne. Dziś już tylko “Gottland” Mariusza Szczygła zrobił na mnie porównywalne wrażenie.