Energia tekstu

To jest ciekawy proces, kiedy pisanie książki się domyka. Bo najpierw całymi miesiącami wydaje się, że temat, struktura przerastają, że forma stawia opór, wreszcie – odnoszę to do książki, którą właśnie skończyłem – że bohaterka narzuca nie tylko sposób opowiadania ale i swoją energię. Mniej więcej w 2009 roku, krótko po śmierci Ireny Conti Di Mauro (która wcześniej była dziennikarką Ireną Waniewicz i łączniczką Ireną Gelblum) zacząłem zbierać dokumentację. To trwało, bo Irena zadbała o to, aby ślady jej przeszłości zostały wymazane. Pojechałem do Izraela, gdzie w Jerozolimie nagrałem sporą rozmowę z Symchą Rotemem, legendarnym Kazikiem. W czasie wojny Irena i Kazik byli parą. A po wojnie wyjechali razem do Palestyny. Irena wróciła do Polski zanim narodziło się państwo Izrael. Potem rozmawiałem z wieloma innymi osobami, w różnych miejscach. Jednak nie byłoby tej książki, gdyby nie zgoda na nią córki Ireny, Janki Kaempfer Louis, jej pomocy i wreszcie akceptacji dla napisanej książki i sposobu, w jaki ja widzę Ireną i jak ją sam opowiadam.

To był bez wątpienia najtrudniejszy tekst, nad którym pracowałem. Nieustannie stawiał opór, wymykał się. W ostatnich miesiącach powstały chyba trzy jego wersje. Pamiętam, jak pierwszy raz wydrukowałem całość. I swój nastrój kompletnego rozbicia. Kiedy redaguję swoje teksty, jestem wobec siebie bardzo krytyczny, nawet okrutny. Zacząłem kreślić na wydruku, zmieniać, skracać, dopisywać, wypełniać. Po tej masakrze zacząłem zmieniać kolejność rozdziałów. Burzyć ją. Szukać napięcia, rytmu. Zaczął też być widoczny konflikt pomiędzy mną a tekstem. Dalej szukałem. Pierwszy raz też książka nie pozwalała mi spać, budziłem się z niepokojem, że nie będę umiał tego opowiedzieć.

Powstała druga wersja, przez chwilę myślałem, że już mam. Ale coś wyskakiwało, coś nie pasowało, nagle trafiałem na wiadomości wcześniej mi nieznane. Znów skróty, dopiski, zmiany. Później czytanie z Janką, córką Ireny. Nigdy nie pokazuję książki niegotowej, ale tu zależało mi na opinii, na szczegółach spraw, które zna lepiej ode mnie. Naprawdę walczyłem z tym tekstem. To było ciekawe, bo Irena najpierw – takie miałem poczucie – trochę ze mną walczyła, ale gdzieś pod koniec czułem już tylko pomoc. Nagle same wpadały brakujące fragmenty. Nagle coś, czego nie umiałem napisać, zaczynało się o siebie upominać i okazywało się trochę łatwiejsze.

Biurko na początku obłożone toną książek, które leżały też w stosikach pod nim, a w kartonie obok tona notatek, zaczynało być lżejsze. Książki wracały na swoje miejsca. Biurko z dnia na dzień porządkowało się właściwie samo. Aż pewnego dnia mogłem już pozwolić sobie na wyjście z domu. Po raz drugi obejrzałem genialną wystawę Gierymskiego w Muzeum Narodowym. I mam nadzieję pójść raz jeszcze (jest do 10 sierpnia), bo to facet, od którego można uczyć się pracowitości. To, jak uczył się kłaść światło na obrazie, jak pracował nad fakturą, jak nie bał się malowania w wielu stylach nie szukając na siłę swoje głosu, a przecież ten głos był, jest wyraźny. Na niektórych obrazach nawet bardzo. Kilka prac, zwłaszcza studiów do obrazów mnie powaliło. Studia do obrazu ogrodowego, zwykłej drewnianej altanki to chyba najpiękniejsze prace, jakie widziałem w życiu. Uwielbiam też, jak malował noc, na przykład przed Operą Paryską. Gierymski nie przestawał uczyć się, nie przestawał ćwiczyć. Ta wystawa jest piękną lekcją szukania własnej dykcji ale i lekcją pracowitości. Naprawdę hipnotyzuje mnie jego poszukiwanie i nieustanne mierzenie się z fakturą, z tematem, z własnymi możliwościami.

Szukałem jeszcze w tekście literówek, miejsc do zmiany, ale czułem, że tekst jest już gotowy, chociaż żadna książka nie jest skończona, zawsze można by ją napisać inaczej. Po prostu czułem, że tekst jest gotowy, żeby sobie ode mnie pójść. Takim wyraźnym znakiem było poczucie pustki. Bo skończyło się tropienie, skończyło się zestawianie znaków, szukanie odpowiedzi, skończyła się walka ze sobą. Trochę tak jak po premierze, więc jak to – już mogę coś innego czytać? Mogę o czymś innym myśleć? Zajrzałem jeszcze, żeby sprawdzić, co mogę poprawić, ale postanowiłem wysłać Wydawcy. Przeczytałem “Co się zdarzyło w Hotelu Gold” Grzegorza Kozery, świetny kryminał i jak na kryminał przystało z zaskakującą puentą. Inteligentna (i zabawna) książka z kradzieżą w tle m.in. o rynku dzieł sztuki. Ale tak naprawdę o potrzebie bliskości i zrozumienia.

Wczoraj wieczorem sięgnąłem po “Jarmark sensacji” Egona Erwina Kischa ze wspaniałym wstępem Mariusza Szczygła. Na biurku “Sońka” Ignacego Karpowicza, “W krainie czarów” Sylwii Chutnik. – Zabieram ze sobą na tygodniowe wakacje. Potrzebuję teraz zmienić przestrzeń, przewietrzyć głowę. Rano biegałem. Po raz pierwszy od dawna. To chyba znak, że książka “Wybór Ireny” już jest.

W kalendarzu dzisiaj zamieszczę nowe terminy, a w linkach m.in. nowe recenzje “Złodziei koni”. Wracam.

PS W najnowszym Zwierciadle moja rozmowa z Jadwigą Jankowską-Cieślak. Polecam.