The winner takes it all

Małgorzata Rożniatowska, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Ewa Błaszczyk, zdjęcie z próby do spektaklu "Sierpień", fot. Krzysztof Bieliński

Jesteśmy przekonani, że kiedy odejdziemy, świat będzie kręcił się dalej, że wszystko będzie na swoim miejscu, a może jest odwrotnie? Może świat umiera z nami? – pyta w poruszającym monologu w spektaklu “Sierpień” Ewa Błaszczyk.

Całkiem niedawno pisałem o premierze “Józefa i Marii” z mistrzowskimi rolami Ireny Jun i Stanisława Brudnego w Teatrze Studio. Wczoraj zobaczyłem tam piękny, choć wstrząsający spektakl “Sierpień” według nagrodzonej Pulitzerem sztuki Tracy Letts, w reżyserii Grzegorza Brala.  Przede wszystkim jest to koncert gry aktorskiej, a obsada jest więcej niż doborowa – wielka aktorka Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako sadystyczna, uzależniona od prochów mamusia, manipulująca rodziną i potrafiąca uderzyć w najbardziej czuły punkt (jednak nie jest to jednowymiarowa rola, zbudowana jest na niuansach, grana tak, że nic już nie jest jednoznaczne), trzy córki – w tych rolach wspaniałe Ewa Błaszczyk, Edyta Jungowska i Joanna Trzepiecińska, despotyczna siostra matki – w tej roli znakomita Małgorzata Rożniatowska, podporządkowany jej mąż, Jacek Różański. Poza tym jeden z moich ulubionych aktorów Przemysław Bluszcz jako facet jednej z trzech sióstr, cwaniaczek spoza tego kręgu; Krzysztof Franieczek, jako mąż innej siostry, Mirosław Zbrojewicz – szeryf, a także Wojciech Zieliński, Monika Obara, Agata Góral i Jerzy Trela (nestor rodu, w monologu na ekranie).

Rodzina zjeżdża do domu na wiadomość o zaginięciu ojca. Związane z tym emocje, a później także wiadomość o jego śmierci uruchamiają lawinę oskarżeń, zadawnionych urazów, niezabliźnionych ran, wątpliwości, zarzutów. Z każdą sceną napięcie rośnie jak u Hitchcocka, a zamiatane pod dywan sekrety, problemy i tematy wybuchają jak dawno nieczynny wulkan, zmiatając z powierzchni ziemi to, co jeszcze na niej zostało. Z każdą sceną wydaje się też, że już więcej unieść nie można. Błąd. Zawsze chyba można unieść więcej. Relacje rodzinne czy walka o władzę, próba ratunku czy też wymuszanie posłuszeństwa. Hierarchia siły, nie hierarchia wartości. “Bo to, ja, ja jestem najsilniejsza” – mówi w jednej z najmocniejszych scen Teresa Budzisz-Krzyżanowska w swojej fenomenalnej, wielkiej roli.

To aktorka najwyższej próby, niestety rzadko obsadzana w rolach na miarę swojego talentu. Tym razem jest inaczej. Bo i materiał do grania jest najwyższej próby. Takie role są prawdziwą rzadkością, a sam dramat Letts napisany jest precyzyjnie, ostrzem, które tnie głęboko. Na scenie Teatru Studio widziałem Teresę Budzisz-Krzyżanowską przed lat w głośnej sztuce “Dowcip”, również nagrodzonej Pulitzerem, którą tu reżyserowała Magdalena Łazarkiewicz. To też była rola na miarę największego talentu. Czytam właśnie w nowym “New Yorkerze”, że wystawiono ją po raz kolejny na Broadwayu, tym razem główną rolę w “Dowcipie” gra charyzmatyczna Cynthia Nixon.  To zresztą interesujące, że te dwie wielkie role Teresa Budzisz-Krzyżanowska zagrała poza teatrem, z którym jest związana.

Nie chciałbym opisywać opartej na zwrotach akcji fabuły “Sierpnia”, bo to odebrałoby zaskoczenie, chciałbym natomiast napisać kilka zdań o aktorach. Każda z sióstr kompletnie inna.

Ewa Błaszczyk gra pozornie pewną siebie i zdecydowaną kobietę zajmującą się pracą akademicką. Pozornie ma wszystko pod kontrolą, i nawet tutaj, w domu rodziców, jak ogłasza w jednej z przełomowych scen: “Teraz ja będę tu rządzić!”. Ale to nie są nawet rządy nad samą sobą. Wszystko wymyka jej się spod kontroli. Jest w miejscu, z którego trudno dostrzec jakąkolwiek przyszłość. Walczy jeszcze resztkami sił i emocji o naprawienie czegokolwiek, ale czy naprawienie, zadośćuczynienie są w ogóle w tej sytuacji możliwe? Piękna rola, pełna, z wyraźnym pęknięciem.

Edyta Jungowska jako doświadczona przez życie mężatka, szukająca szczęścia. W końcu zobaczyła dla siebie światło, mówi szybko, żeby tylko nie pozwolić tym słowom dotrzeć do własnego wnętrza. Mówi, chyba nie wierząc w sens snutej przez siebie bajki, o którą zresztą chce walczyć za wszelką cenę. Wyrzuca z siebie słowa, bo wtedy siebie nie słyszy, te słowa mają odczarować i dać poczucie bezpieczeństwa, albo chociaż szansę na lepsze życie, inne niż życie z poduszką, o której opowiada w jednej ze scen, poduszką, która jest lepsza od męża.

Wreszcie ta z sióstr, której nikt nie traktuje poważnie, która została w domu, z rodzicami, bo nikt nie umiał zobaczyć w niej nic więcej, grana przez Joannę Trzepiecińską. Jest uosobieniem niewypowiedzianych rodzinnych tajemnic, nosi w sobie jakby chorobę sierocą, nadwrażliwa, ukrywająca wszechświat swojej duszy, ale też tajemnice, o których nie powie, żeby nie sprawić bólu bliskim.

W tej niezwykłej galerii kobiet jest też apodyktyczna siostra matki, wspaniała rola Małgorzaty Rożniatowskiej. Bez przerwy wydaje rodzinie polecenia, ustawia, a w gruncie rzeczy się tym bawi. Jakby ciągle sprawdzała skuteczność tych rozkazów, efektywność swojego krzyku. Jak każda z kobiet w tej rodzinie, trzyma fason, ale nie będzie umiała go dotrzymać do końca. Stanie bezradna wobec faktów, które zostaną ujawnione, mimo to będzie działać dalej, bez względu na to, ile by miało to ją kosztować. Zawiedzione nadzieje i uczucia, życie, które chyba nie było wygrane na loterii, mimo jej śmiechu, pewności siebie, celności ciętych ripost.

Przez trzy godziny oglądamy spektakl rodzinnej psychodramy, jakbyśmy tam, z nimi, byli zamknięci. Oglądamy, czy podglądamy? Ich czy siebie? Jak na igrzyskach czekamy na zwycięzcę. Tego, który ma najwięcej siły.

Polecam gorąco ten dający po głowie spektakl Teatru Studio, który – jak obserwuję z radością – staje się jednym z ciekawszych warszawskich teatrów, stawiających na aktorstwo wysokiej próby. A już 8 marca, kolejna premiera, tym razem adaptacja książki reporterskiej Mariusza Szczygła “Zrób sobie raj” w reżyserii Kasi Adamik i Olgi Chajdas, m.in. ze Stanisławem Brudnym, Katarzyną Herman, Redbadem Klijnstrą.